poniedziałek, 27 grudnia 2010

pięćdziesiąty drugi






poniedziałek, 20 grudnia 2010

pięćdziesiąty pierwszy

Zimowy Olsztyn









piątek, 17 grudnia 2010

pięćdziesiąty

Gamegrinder 2!
Olsztyńska impreza planszówkowa rusza juro o godzinie 9:30 (Aula prof. Olszewskiego UWM). Przybywajcie!
Więcej info oraz lista dostępnych gier na stronie Akademickiego Klubu Miłośników Fantastyki.



niedziela, 12 grudnia 2010

czterdziesty dziewiąty

Każdy fan s-f doskonale kojarzy prezentowaną na okładkach książek z lat 70' i 80 ' malowniczą i rozbuchaną Przyszłość. Obłe kształty samochodów unoszące się nad rozświetloną, piętrzącą się strukturą miasta. Minimalistyczne wnętrza pozbawione mebli, wszechobecna moda jaskrawych uniformów, diody, przyciski, dźwignie w czarodziejskich maszynach. Cyberpunkowy dym snujący się po brudnych ulicach. Lasery i smukłe rakiety triumfalnie przemierzające przestrzeń kosmiczną.

Przyszłość jednak nie jest tym czym była.
Nikt nie podbija kosmosu. Dostaliśmy zupełnie inną przestrzeń do równie nieograniczonej ekspansji - internet. Pełen prawdziwych Obcych.
Jednym z wyznaczników sieci jest jej efemeryczność. Czy współczesna sztuka jest w stanie złapać coś co z natury rzeczy bazuje na nieuchwytności?

Większość zaprezentowanych w CSW prac jest kolażem porzuconej w internecie prywatności. Nic tak na prawdę nie znika. Artyści wyeksponowali przypadkowe zdjęcia znalezione w sieci, wykorzystali świat Second Life do absurdalnego odtworzenia klasycznych bazujących na cielesności performance. Nie zabrakło prac poruszających tematykę ulotności i słabości słowa pisanego - można  było obejrzeć podrobiony egzemplarz New York Times'a. 
Wydaje się, że wystawa ledwie dotyka najważniejszych aktualnych zagadnień związanych z nowymi mediami. Stawia jednak wiele pytań: o nasz stosunek do hegemonii rozrywki, o tożsamość w anonimowych światach, o realność nierealnego, o przesyt informacyjny połączony z kpiącym dystansem do wszystkich i do wszystkiego.

Tydzień temu byliśmy (już tradycyjnie) na Re:wizjach. Mi się nie podobało. Może to tylko efekt coraz większych tłumów, które pojawiają się na imprezie - nie da się nic obejrzeć nie ocierając się o setki innych osób. Szczególnie, że w tym roku tematem przewodnim był performance i taniec. Trudno nacieszyć się jakimkolwiek występem gdy ma się metr sześćdziesiąt wzrostu. Perełką były jednak filmy. Oprócz świetnego wywiadu ze Stefanem Kuryłowiczem obejrzeliśmy klika krótkich metraży prezentujących alternatywne oblicze Warszawy - poznać można miejskiego pucybuta czy orkiestrę z Chmielnej. Rzućcie okiem!

niedziela, 5 grudnia 2010

czterdziesty ósmy


Lubię dążyć do celu, a nie go osiągać. Nawiedza mnie wtedy przedziwna pustka dotkliwie przypominająca o skończoności istnienia. Niesamowite jest jednak to, że wraz z pewnym końcem pojawia się wielość możliwości, w których znów mogę się sprawdzić, w których mogę zupełnie inną siebie odszukać. 
Sama nie mogę dostrzec jak doświadczenia mnie przekształcają. Jestem w nich, one są we mnie. Filozoficzna nuta została na trwałe wpisana w osobistą symfonię. Najważniejsze żeby wybrzmiewała jak najdłużej i jak najpełniej.
Będę jej wciąż szukać i pielęgnować aby po tych trzech latach zostało coś więcej niż garść wspomnień, dyplom i słowa:
Dziękuję za wsparcie i motywację! 

wtorek, 30 listopada 2010

czterdziesty siódmy

W weekend odwiedziliśmy cykliczną warszawską imprezę planszówkową Rzuć Kostką. Było kameralnie ale bardzo sympatycznie. Przetestowaliśmy kilka tytułów: jakąś karciankę w klimacie Warhammera mechaniką podejrzanie podobną do Magica, przygodową grę Podróż do Wnętrza Ziemi (która okazała się  sprytnie zakamuflowaną grą logiczną, mimo tego iż prawdopodobnie przeinaczyliśmy mnóstwo zasad zabawa była przednia), oraz dwie pozycje utrzymane w klimacie wschodnim - Pola Ryżowe i Szoguna. Tak jak pierwsza z nich okazała się totalną porażką o słabiutkiej i monotonnej mechanice, tak druga zrobiła na mnie spore wrażenie. Szogun to rozbudowana gra strategiczna, która posiada kilka niespotykanych mechanizmów. Walki prowadzi się wrzucając kostki swojego koloru i koloru przeciwnika do sprytnie skonstruowanej (projektowanej oczywiście przez azjatów) wieży, która w tajemniczy sposób wypluwa z siebie wynik starcia. Ciekawie jest też planowanie ruchów. Poszczególnym celom (dochód, walka, budowa świątyni - jest ich łącznie 10) przypisuje się karty posiadanych prowincji. Ponieważ zadania realizowane są w semi-losowej kolejności, wymaga to od graczy dużej elastyczności myślenia.

Żałuję, że nie udało mi się zagrać w Stan 51, mam nadzieję że nadrobię to na kolejnej edycji festiwalu.

Ze sporym wyprzedzeniem zapraszam na inną planszówkową imprezę czyli Gamegrindera. Odbędzie się w Olsztynie 18.12 (sobota) na terenie kampusu UWM.

sobota, 27 listopada 2010

trzydziesty dziewiąty

Prawie dziesięć lat temu byłam na swoim pierwszym w życiu konwencie. Z imprezy tej pamiętam trzy rzeczy - emocjonującego larpa w Zew Cthulhu, wstrząsające doświadczenie z hentai tentacle i intelektualnie uzależniającą grę białych i czarnych kamieni.
Go.
Wracało do mnie wielokrotnie. W któreś wakacje pojawiałam się regularnie w pewnym pubie gdzie plansze rozstawiali olsztyńscy goiści. Po tym jak zgubiłam pożyczoną od jednego z nich książkę wstyd było mi przychodzić na spotkania. Sprawa stała się znów aktualna gdy Maciek kupił własną deskę, i niestrudzony jej nieporęcznością oraz wagą kamieni, przywoził grę przy wszystkich możliwych okazjach.
Z każdą kolejną rozgrywką haczyk wbijał się mocnej. Wystarczyła nieoczekiwana iskra aby wzbudzić do życia pradawnego japońskiego demona. Niewątpliwie jest w tej grze coś urzekającego. Pokorna droga rozwoju. Wspólna medytacja. Emocje wojny, subtelność sztuki. Niepowtarzalna konwersacja.

Sprawy posunęły się dość daleko. Zajęcia związane z go zajmują mi większość wolnego czasu.
Prezentuje zdobycze - bardziej od strony kulturowej niż technicznej:

Mejin Mistrz Go: książka japońskiego noblisty przedstawiająca w formie fabularyzowanego reportażu ostatnią partię mistrza Honinbo. Czyta się ją niezbyt dobrze - narracja jest rwana, pełna dygresji, styl nieco wymuszony w tłumaczeniu. Dużym plusem są zamieszczone diagramy z przebiegu rozgrywki. Ciekawe są fragmenty obrazujące stan psychiczny graczy, przedstawiające ich odmienne cechy charakteru. Na czas partii są oni odizolowani od świata zewnętrznego co ma zapobiec konsultowaniu ruchów. Sytuacja ta oraz odmienna filozofia go powodują subtelnie narastające spięcia między bohaterami. To co się dzieje na planszy jest odbiciem ich emocji i siły ducha.

Hikaru no go: radosne anime o chłopcu który dzięki wpływowi starożytnego ducha zaczyna grać w go. Serial przyczynił się ponoć do popularyzacji gry wśród młodych japończyków. Jak w każdym odcinkowcu problemem jest rozwleczona na wiele części fabuła, zaletą jest możliwość poznania go we wszystkich możliwych wariantach: od gry na pieniądze, po turnieje i system szkolenia na zawodowca.

Warsztat i pokaz gry w Ambasadzie Japonii: było bardzo swojsko, nie kazali zdejmować butów. Wydział Informacji i Kultury ma cudowną bibliotekę pełną mang, japońskich książeczek dla małych dzieci, prasy i albumów. Jak można się było spodziewać sam pokaz dotyczył bardzo podstawowych zagadnień. W styczniu mają organizować zajęcia dotyczące shogi (pokazu mahjonga nie będzie bo ambasada nie chce się przyznawać do tej gry, jest to bowiem hazardowa domena yakuzy).
Na spotkaniu poznaliśmy ludzi od gier japońskich oraz przedstawiciela pra-słowian. Na zdjęciu Kamil wygrywa handicapową partię z "Piastem".

czwartek, 18 listopada 2010

trzydziesty ósmy

Kolejna porcja zdjęć.





środa, 17 listopada 2010

czterdziesty szósty

Wracam po ponad miesięcznej przerwie. W tym czasie kolekcjonowałam działania. Nie było czasu na bierny odbiór a co dopiero na recenzowanie. Pędzę. Być może rozszczepiłam się na zbyt wiele kreacji. Oto wycinek:






Kulturalnie hegemonie sprawuje Japonia: skrawki wolnego czasu zajmują liczne partie go i awangardowe koncerty Azjatów (czyli psychodelia w Powiększeniu w doborowym olsztyńskim gronie)

Acid Mothers Temple. Goście grający przy użyciu rzepy i rozporków byli mistrzami ekspresji. Świat skurczył się do małej sali w której mój umysł został opętany bodźcami kolorowej farby. Energia plus umiejętności wystrzeliły mnie w muzyczny kosmos.
Tetuzi Akiyama.
Zupełnie inny, subtelny, wyobcowany. Lekkimi dźwiękami szargający jakieś najdziwniejsze i najtrudniejsze nuty duszy. Wymagający, niepokojąco introwertyczny muzyk z Japonii o wyglądzie i tajemniczości samotnego cowboya.

PS: Powołaliśmy do życia Międzywydziałowe Koło LUDUS zajmujące się wszelkiej maści grami.

niedziela, 10 października 2010

czterdziesty piąty

Z racji że był czwartek, w kieszeni pusto a i nuda przycisnęła, postanowiliśmy przejść się do Zachęty na darmowe ukulturalnianie. Obejrzeliśmy dwie skrajnie odmienne wystawy - młodego polskiego malarza Jakuba Juliana Ziółkowskiego i zaangażowanej francuskiej feministycznej artystki. Ponieważ w brzuchu ugrzęzła mi porcja tanich obiadowych frytek nie mogłam osiągnąć wysokopoziomowej kontemplacji. Więc bardzo pobieżnie:

Aktualnie fasadę budynku Zachęty zdobi reprodukcja jednej z prac Ziółkowskiego. Ekspresyjny portret przyciąga uwagę witkacowską kreską i intensywną kolorystyką. W kompozycje wplecione są  dwa elementy, które wydają się być stałym przedmiotem artystycznej fiksacji autora. Pet i cyc, w różnym stopniu zagęszczenia i wykrzywienia, pojawiają się na większości prezentowanych w Zachęcie obrazów. Innym ulubionym motywem Ziółkowskiego wydają się być trupki (szkielety) i rozbuchana roślinność lub układ krwionośny. Z jego obrazów wylewa się cielesność, są z jednej strony mocno surrealistycznej z drugiej nagromadzenie szczegółów przywołuje na myśl tryptyki Boscha. Dużo niezdrowej, turpistycznej imaginacji. Gość jest prawdziwym malarskim stachanowcem, wypuszcza obrazy seryjnie po kilkanaście rocznie. To co mieliśmy okazję zobaczyć to tylko przedsmak. Trzy sale - zdążyłam ledwie wniknąć w proponowaną atmosferę, a już trzeba było ją zmienić.

Na piętrze Annette Messager ze swoją dziwna, zanurzoną w półmroku wystawą, prezentuje poprawiane markerem zdjęcia fragmentów ciał (świetny motyw z przeróbką twarzy młodych kobiet, pokrycie ich delikatnymi liniami zmarszczek) i kilka instalacji wykorzystujących głównie potencjał materiału. Całość jednak wydawała mi się mocno odległa, miękka emocjonalnie, jakby była w pełni dostępna tylko samej artystce. Wystawa zupełnie nieinwazyjna w stosunku do odbiorcy, bardzo lekka ale momentami  także intrygująca. Szczególnie warto polecić ostatnią, magiczną pracę wykorzystującą nadmuch i jedwabną, półprzezroczystą płachtę.

poniedziałek, 4 października 2010

czterdziesty czwarty

Weekendowa dawka bezkontekstowych bodźców: go, gra miejska, csw, kino. Miotanie się, nieskoordynowane zapełnianie czasu. Brak wątku głównego. Byle dalej, byle nie siedzieć w miejscu. Taka też notka.

Moje Winnipeg: film nietypowej narracji. Jest niczym opowieść usłyszana w podrzędnym barze z ust elokwentnego pijaka. Rwana fabuła, rytmika powtórzeń, przerysowane osobiste treści. Dla mnie tytuł o tyle interesujący, że opowiada o kształtowaniu tożsamości poprzez pryzmat miasta, o tym jak miejsce w którym dorastamy staje się punktem odniesienia na resztę naszego życia. Dla Guy'a Maddina jest to rodzaj przekleństwa z którym radzi sobie poprzez filmową autopsychoanalize. W formie czarnobiałego dokumentu, opowiadając o emocjonalnie przesiąkniętych miejscach i zdarzeniach negocjuje wspólną historie przestrzeni i uwikłanej w nią jednostki. Film jest zarazem nieco absurdalny jak i konsekwentnie nużący, jest zapewne taki jak samo Winnipeg.

Gra miejska na Ursynowie. Ogólne wrażenia pozytywne chociaż do niektórych rozwiązań technicznych mam spore zastrzeżenia. Po pierwsze zaplanowano zbyt duże odległości między zadaniami. Przez kilka godzin błąkaliśmy się na obszarze rozciągającym się szeroko wokół czterech stacji metra. Nie pomogła możliwość korzystania ze środków komunikacji miejskiej. Czekanie 15 minut na autobus było czasowym samobójem. Presja czasowa była jednak bardzo motywująca i stała się emocjonalną osią rozgrywki. Ciekawym pomysłem było wprowadzenie do gry tzw. agentów - w wyznaczonym czasie można było otrzymać od nich niecodzienne (robot ze śmieci, obsłużenie decków) ale wysoko punktowane zadanie. Punkty zbieraliśmy także szukając "guźców" i odpowiadając na pytania dotyczące historii Ursynowa. Niektóre z nich były trochę zbyt trudne, wymagały rzetelnej wiedzy. W ich rozwiązaniu nie pomogli nawet wypytywani dzielnicowi tubylcy. Podczas zabawy odwiedziliśmy niesamowite miejsca. Osobiście największe wrażenie wywarła na mnie Górka Cwila i Świątynia Opatrzności. Miłym akcentem było zakończenie gry w, znanym z mediów, nielegalnym parku gdzie mieliśmy okazje posadzić, otrzymane po wykonaniu jednego z questów, cebulki krokusa. 
Foto by Maciek S.
CSW. Zależało mi na wystawie dotyczącej zjawiska widzenia (od iluzji po teorie). Trochę się jednak zawiodłam bo ekspozycja jest co najmniej średnia. Oprócz ciekawego działu o aleatoryźmie obrazu (oczywiście mocny abstrakt) i jednej miłej wyprofilowanej szybki nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. Fakt, że nie zobaczyliśmy wszystkiego - zostaliśmy przepędzeni z wystawy ponieważ zbliżał się czas zamknięcia galerii ( takie są konsekwencje oglądania wszystkiego dokładnie...) Mnóstwo czasu straciliśmy na części Rzeczy budzą Uczucia. Zebrano na niej dzieła z kolekcji CSW, większość widzieliśmy wcześniej przy różnych okazjach. Pojawiły się jednak nieznane perełki - cudowne słuchowisko o człowieku poruszającym się po liniach kwadratu i wspaniała instalacja z mięciutkiej włóczki (nazwiska jak zwykle wyleciały mi z głowy). Dużo frajdy sprawiło mi także oglądanie nagich, maszerujących ze śpiewem na ustach żołnierzy.

środa, 29 września 2010

czterdziesty trzeci

Najlepsze kulturalne kąski dostaje się z najbardziej zaskakujących źródeł. Miałam okazję spotkać kiedyś sympatycznego, lecz nieco wykrzywionego przez narkotyczne wizje kucharza. Człowiek ten umknął z mojej percepcji równie szybko jak się pojawił, zostawił jednak po sobie kartkę z dużym i wyraźnym napisem: SLEUTH (1972). Jest to tytuł filmu który zanotował dowiedziawszy się, że moją pasją są wszelkiej maści gry. Od tamtego czasu minęły ponad cztery miesiące. Samo słowo, niczym złośliwy mem, nawiedzało co jakiś czas moją świadomość. W końcu trafiło na dobry moment, na jeden z tych jesiennych deszczowych wieczorów podczas których z przyjemnością oddać się można dobrej kinematografii. Z racji braku konkretnego pomysłu na to co można wartościowego obejrzeć, wybraliśmy właśnie zagadkowy Sleuth.

Chociaż na portalach filmowych Sleuth określany jest jako klasyczny kryminał dużo bliżej mu do zwyrodniałej atmosfery Funny Games. Mamy więc motyw podłej, upokarzającej zabawy - tym razem w eleganckim brytyjskim stylu. Rzecz toczy się w zamku starego arystokraty. Jest on pisarzem i zarazem pasjonatem gier, jego mieszkanie i ogród są istnym ludycznym rajem. Duże wrażenie robią drobne dekoracje: krzyżówka na ścianie w toalecie, egipski zestaw do senet czy białe, nic nie przedstawiające puzzle. Drugim - i zarazem ostatnim bohaterem - jest młody właściciel zakładu fryzjerskiego. Konkuruje on o względy pięknej żony bogacza. Wystarczy, że wykona jedno zadanie a Margaritta będzie jego...

Dzięki doskonałej grze aktorskiej i sprytnym zwrotom akcji, ten ponad dwu godzinny film, trzyma widza w dobrze regulowanym napięciu. Interakcje między bohaterami tworzą wielopoziomową, chorą grę. Granica między zabawą a rzeczywistością jest wciąż przesuwana, widz gubi się wśród kolejnych mistyfikacji. Minimalna obsada  i duszna przestrzeń domu sprawiają, że z jednej strony mamy wrażenie teatralności obrazu z drugiej jest to ważny element budujący atmosferę filmu. 

Sleuth polecam jako ciekawostkę filmową. Znajdziemy w nim kilka dobrych dialogów, będziemy oscylować między skrajnymi emocjami a kilka scen ma szansę zaskoczyć nawet wytrawnego kinomana. Zdecydowanie nie dla moralnie wrażliwych lub osób gustujących w szybkich cięciach i dynamicznej akcji.

poniedziałek, 27 września 2010

czterdziesty drugi

Konwenty w Olsztynie traktuje bardzo emocjonalnie. Z jednej strony zdaję sobie sprawę jak dużo pracy kosztuje przygotowanie fajnej, dobrze zorganizowanej imprezy, z drugiej skręca mnie gdy widzę niedociągnięcia wersji finalnej. Z wrześniową Conquistą było tak, że bardzo długo nie wierzyłam, że  konwent w ogóle się odbędzie. Informacje które do mnie docierały miały negatywne zabarwienie - a to brak pieniędzy na wynajęcie szkoły, a to konflikty wśród organizatorów, a to jakieś niejasności związane z ustalaniem programu. Problemy narastały, ciężko było zdobyć rzetelną informację co się tak na prawdę dzieje - czy ktoś się nimi realnie zajmuje czy całe to przygotowanie to bujanie w obłokach. Szczególnym pesymizmem napawał fakt, że poprzednia taka inicjatywa spaliła na dzień przed startem. 

W pewien sposób należą się więc gratulacje. Po pięciu latach od Kałasznikonów w Olsztynie znów zagościła duża impreza dla fanów fantasy i anime. Mimo znikomej, szeptanej promocji spotkania (co wciąż wydaje mi się najpoważniejszym niedociągnięciem konwentu) goście dopisali. Nie znam dokładnych szacunków ale pojawiło się ponad 150 osób. Złym pomysłem było rozbijanie atrakcji po trzech piętrach szkoły. Chociaż sale panelowe i konkursowe zapełnione były ludźmi, korytarze momentami stawały się zupełnie puste. Większe zbicie atrakcji w przestrzeni nadało by konwentowi zarazem atmosferę sympatycznej kameralności jak i sprawiło by, że interakcje między uczestnikami stały by się bardziej dynamiczne. Poprzebierani mangowcy snuli się korytarzami swojego piętra, oderwani od rzeczywistości fantaści rozstawiali swoje zabawki po kątach. Czuć było izolacje obu grup. W tym względzie organizatorom zabrakło nieco śmiałości. Ja sama na część japońską rzuciłam tylko okiem, trzymałam się na niepisany ale odczuwalny dystans jasno wyznaczający obszar "nasz" i "wasz". Szkoda bo takie spotkania jak Conquista mogą służyć budowaniu płaszczyzny porozumienia między obiema grupami i efektywniejszej współpracy w przyszłości.

 Ze strony fantastów przygotowania wypadły przyzwoicie. Oprócz pojedynczych paneli które nie odbyły się z braku zainteresowanych słuchaczy, wszystkie zaplanowane atrakcje zostały zrealizowane zgodnie z planem. Z racji obsługi gamesroomu udało mi się wyrwać tylko na jeden panel. Świetnie się bawiłam słuchając z niedowierzaniem absurdalnych faktów o nowej edycji Warhammera. Dużą atrakcją były LARPY - jeden symboliczny z dużą dawką hazarodowej ekscytacji, drugi (kontener) miałam okazję przez chwilę podejrzeć i wnioskując po minach i zapoconym, pełnym napięcia powietrzu zamkniętego pomieszczenia, do którego się wdarłam, zaoferował grającym dużą dawkę emocjonalnego żużlu. Dodatkową atrakcją był mini turniej battla. Miło było znów spotkać pochylonych nad blatem dawno nie widzianych strategów. Gamesroom nie był okupowany. Ci jednak którzy do niego zajrzeli zazwyczaj utykali na dłużej. Bardzo się cieszę z przyłączenia się do nas ekipy goistów. Od ich mistrza (symultanicznie trzaskał nawet pięć gier) można było się wiele nauczyć o tej jakże eleganckiej grze. Czy sam gamesroom wypadł dobrze czy źle pozostawiam waszej ocenie. Osobiście zebrałam na konwencie dużo pozytywnej energii i mogę uznać, że impreza się udała. Przy kolejnej okazji trzeba lepiej przemyśleć niektóre kwestie organizacyjne i formalne - jest to do dopracowania. Następnym razem liczę na pełniejszy dialog, pewne informacje i realną współpracę.

PS: Japońskie jedzonko powinno dostać mandat sanepidu.

poniedziałek, 13 września 2010

czterdziesty pierwszy

Od czasu praktyki w redakcji Nowej Fantastyki mam wyrzuty sumienia. Nie kupuję tego miesięcznika, często szkoda mi nawet paru groszy na przeterminowane numery sprzedawane w budzie na dworcu kolejowym. Dawniej NF czytałam regularnie,  sprawiało mi przyjemność podążanie za świeżą wizją opowiadań,  felietony kształtowały moje myślenie o fandomie, społeczeństwie, literaturze. Z tej ekscytacji treścią niewiele zostało. Możliwe, że to ja się zestarzałam i obrosłam gnuśnym krytycyzmem, jednak podsłuchując rozmowy w redakcji bardziej prawdopodobne jest to, że czasopismo przeżywa swój kryzys, a może nawet powolny upadek. Kompromis ceny, jakości i popularności jest w tym przypadku zabójczy. Mimo wszystko ostatnio zdecydowałam się zajrzeć do NF ponownie. To chyba efekt po polconowego powrotu do korzeni. I w gruncie rzeczy nie zawiodłam się - przez ten rok prawie nic się nie zmieniło. Opowiadania były co najmniej średnie, negatywnie zaintrygowało mnie jedno z nich wydające się niezamierzoną parodią Dukaja. Trafiło się także ekologiczne sf i jeszcze jakiś tekst, który bezwiednie wymazałam z pamięci. Nowość to miniatury literackie. Z jednej strony to najlepsze teksty numeru, z drugiej wydają się zapychaczem objętości pisma. Artykuł o wojnach to wyliczanka filmów i książek tematycznych, która może przyda się w nudny zimowy wieczór, ale sam tekst trąci mocno banałem. Bardzo szkoda, że redakcja zrezygnowała z felietonów. Ich miejsce zajęła kolejna porcja recenzji. I tu jest klucz całego wywodu. Bo niby słaby numer, narzekać mogłabym długo ale to właśnie recenzje sprawiły że te 9.90 zł nie uznam za wyrzucone.


Aż całą stronę redakcja poświęciła najnowszej książce Pat Cadigan "Głupcy". Autorkę reklamowano jako piszącą soczysty emocjonalnie cyberpunk. Coś w tej recenzji wzbudziło moje zainteresowanie na tyle, że przy najbliższej wizycie w bibliotece jakby od niechcenia szukałam jej nazwiska pośród całej masy zgromadzonej książek. I była - co prawda nie opisywani świeżutcy Głupcy ale mały zbiór opowiadań. Wzory. Trochę ponad 200 stron, dobre na początek, na posmakowanie stylu. Wstęp do zbioru był chaotyczny i zaczepny zarazem. Bardzo lekki formą. Okazało się, że idealny do wprowadzenia w klimat opowiadań. Cadigan nie pisze w prost. Emocje i fabułę trzeba łuskać z poszczególnych zdań. Jest świetnym psychologiem społecznym, odbija się od prostego motywu i kreuje duszną, niepokojącą sytuację, której znaczenia wcale nie chce się w pełni dopuścić do świadomości. Wnioski dosięgają czytelnika jakby podskórnie, biją po mordzie intuicją myśli a ciarki mrocznych archetypów przechodzą po plecach podczas czytania Ene, Due, Rabe czy Opiekunki mojego brata. Jest w tych tekstach coś co każe na parę minut odłożyć książkę i z niepokojem przetwarzać to co się przed chwilą przeczytało. Parokrotnie wracałam do najważniejszych akapitów tekstów z pytaniem: czy aby na pewno ...? Jako podsumowanie zamieszczam cytat z Kuszenia ślicznego chłopca, które to opowiadanie (obok Chłopców na deszczu) zrobiło na mnie największe wrażenie:
" Po tej stronie nie ma żadnej różnicy. Może nigdy jej nie było. Jeśli mnie kochasz, oglądasz mnie. Jeśli na mnie nie patrzysz to masz mnie gdzieś, a jeśli masz mnie gdzieś to ja się nie liczę. Jeśli ja się nie liczę to nie istnieje."

Ja już dałam się zdigitalizować. Tu jest mój elektroniczny raj, medialna nieśmiertelność. Odciskam wyidealizowany kształt, zamrażam własną zmianę.

sobota, 11 września 2010

czterdziesty

Forma gór
 





środa, 8 września 2010

trzydziesty dziewiąty

Istnieje ruchoma żyła energetyczna a jej źródło co roku wybucha w fantastycznej eksplozji w innym miejscu w Polsce. Jest coś niesamowitego w Polconie bo chcę być częścią tego małego magicznego świata ponownie. Niesiona pozytywnymi wspomnieniami już teraz nakręcam się na wyjazd do Poznania, mam kupioną koszulkę z Łodzi, i podarowaną tegoroczną z Cieszyna - powoli zaczynam czuć się jak stały bywalec tego największego konwentu. Za weterankę uznam się gdy będę mieć tyle pamiątkowych bluzek by na każdy dzień czterodniowej imprezy móc założyć inną.

Przy akredytacji zaczepił nas dziennikarz z mikrofonem. Siedzieliśmy na śpiworach i plecakach z obłędem w oczach przeglądając program (zupełnie bez percepcji jego treści - raczej syciliśmy się objętością zapisanej gęsto broszurki). Nieco zblazowany gość zaczął od pytania o to skąd przybywamy. Jego szara twarz na chwile rozjaśniała w zdziwieniu gdy usłyszał, że  z drugiego krańca kraju. Freaks. Może też się przebieramy za elfy albo gobliny? Nie aż tak źle nie jest, Maciek w zamian zaproponował równie niezrozumiałą opowieść o cudownej japońskiej desce. No i to że przyjechaliśmy nie znając konkretnych atrakcji. Reporter nagrał na prawdę sensacyjny materiał, a my ruszyliśmy zostawić toboły w schronisku.

Niby przyjechaliśmy w ciemno, ale każdy w duchu liczył na dobry panel, jakąś sesyjkę lub larpa i granie w planszówki do bladego rana. Mimo pewnych niedogodności przestrzenno-organizacyjnych konwentu można powiedzieć, że dostaliśmy to czego chcieliśmy. Z dużą nawiązką. Tricon był prawdziwym studenckim rajem, cały dzień siedzieliśmy w salach wykładowych Politechniki Śląskiej. Wybieraliśmy mocno postmodernistycznie - skakaliśmy między salami zmieniając co godzinę klimat: od naukowego (prześwietny panel o ludzkiej entropii), poprzez klasyczny rpg'owy (co to jest jeepform?) i konkursowy (z pozytywnym skutkiem!) aż po dziecięcy gdzie w pocie czoła pracowaliśmy nad doskonałą formą origami. Nie obyło się jednak bez paru wpadek - prelekcje o Lemie i technologii w Diunie mnie osobiście mocno znużyły. Sinusoida i tak oscylowała bardzo wysoko. Zawiedliśmy się za to na larpach - większość z nich po prostu się nie odbyła, "Tożsamość DROIDA" jedyny na który się załapaliśmy szybko przekształcił się w ekonomiczną psychozę obliczeń. Było ekscytująco, choć gdy emocje opadły mieliśmy wiele zastrzeżeń do szczegółów przygotowania, bardzo grywalnego w gruncie rzeczy, pomysłu. Psychicznie poturbowała nas sesja. Jesteśmy spaczeni własnym stylem gry - ze strony MG miało być miło, bohaterowie z supermocami, heroic itp. wyszedł scjentystyczny terror podejrzeń. Godzinami błąkaliśmy się w laboratorium szukając sensu i celu. W końcu jedyne czego pragnęłam to uwolnienie się z mentalnej pułapki - jakkolwiek: przytakując prowadzącej lub dążąc do samounicestwienia postaci. Ponoć nie rozegraliśmy nawet wstępu do właściwej przygody. Może i dobrze. Długo będę to wspominać.

W pamięci zostanie mi także wieczór z dodatkiem do Stronholda. Nikt nie chciał nam wytłumaczyć zasad do tej skomplikowanej gry oprócz samego autora. Trzewiczek wyjął pudło z prototypem i na parę godzin zamieniłam się w dzielnego obrońcę średniowiecznego grodu. Wszystko szło gładko, nieumarli ledwo podchodzili pod mury twierdzy gdy naglę w przedostatniej turze pchani zabójczym dla obrońcy rozwiązaniem mechaniki wdarli się do środka. Szkoda, że nie mieliśmy okazji podzielić się z autorem krytycznymi uwagami. Może by coś pomogły w zbalansowaniu gry. Niestety jak podaje stronka Portalu tytuł poszedł już do druku. Zobaczymy czy bardziej grywalny :)

Oczywiście imprezie dodawało atrakcyjności samo miasto. Cieszyn trochę polski trochę czeski. A więc piwko i przedziwna dwujęzyczna komunikacja przy pomocy której o dziwo można było całkiem rozsądnie się dogadać. Po konwencie ruszyliśmy w pełną przesiadek drogę do Kłodzka a następnie w góry stołowe. Warto było choć na jeden dzień zaszyć się w lasach i pobłądzić wśród  posępnych kilkumetrowych kamieni. Deszczowa i mglista pogoda która wpierw zachwyciła nas swoim warhammerowym urokiem szybko jednak dała nam w kość. Przemoczeni do szpiku kości uciekliśmy do cywilizacji i codziennego życia. Ale już za rok...

wtorek, 27 lipca 2010

trzydziesty ósmy

Wśród całej muzycznej różnorodności którą obmywam sobie głowę, The Beatles zajmują szczególnie ważne miejsce. Ich kawałki to zawsze zastrzyk sprawdzonej optymistycznej energii pobudzającej do tanecznego ruchu nogi i ducha. Lekkość i żywiołowość lub urzekająca psychodela.

Ucieszyłam się więc widząc tegoroczne plakaty zapraszające na Dni Jakubowe. Nie będzie parady przebierańców a miły dla ucha klimat lat 60'. Fajnie mi się to jawiło oczami wyobraźni. W rzeczywistości wyszło sporo niespójności. The Beatles Revival zagrali dobrze, duży plus za stylizacje ale mimo wszystko byłam zawiedziona. Brakowało mi tej charakterystycznej energii, tej nutki zaczepności w wokalu. Myśli rozważając warstwy udawania, niebezpiecznie skręciły w stronę Baudrillarda. Na reszcie koncertów nie byłam, chociaż ze zdziwieniem odkryłam że ktoś wcisnął wśród radosnego rock&rolla kolejne koncerty chopinowskie. Litości!

Niedzielny ranek na starówce całkowicie pogrążył moje nadzieje o nacieszeniu się  stylem epoki - żadnej wyprzedaży staroci sprzed 40 lat. Znów te same oscypki ,chlebek kurpiowski i kolorowy śmieć z chin. Jarmark rzeczywiście oddaje lokalny charakter imprezy. Nie jest nawet specjalnie spektakularny. Ot kilka straganów. Jeśli Dni Jakubowe mają być wizytówką miasta to zdecydowanie zbyt mało. W takiej formie jarmark powinien funkcjonować przez całe wakacje. Dzięki temu starówka nieco ożyła by dla turystów a i miasto zarobiło by na ściąganiu drobnego haraczu od wystawców. Byłby fundusz na coś fajnego przez te dwa reprezentacyjne dni.

Znów narzekam. Więc o jednym plusie na koniec:  stare samochody rozstawione na fosie były  bardzo miłą niespodzianką, doskonale pasowały do promowanego na plakatach klimatu. Olsztynie więcej takich oryginalnych pomysłów!

niedziela, 25 lipca 2010

trzydziesty siódmy

Korzystając z pożyczonego aparatu - kilka fotek z porannego spaceru po olsztyńskiej starówce:




Plus mała zagadka:


niedziela, 18 lipca 2010

trzydziesty szósty

Grunwald!
Byłam, widziałam... Pył bitwy, mordercze słońce, tłum ludzi oraz pojazdów. Chyba bardziej ekscytująca niż sama inscenizacja była sadystyczna otoczka tej imprezy. Podróż z Olsztyna do Stębarka zajęła nam ponad 4 godziny. PKS co chwila utykał w korku, poruszał się w tempie maszerującego człowieka (co sprawdzaliśmy dość konsekwentnie). Powrót był jeszcze gorszy. Pola grunwaldzkie zamieniły się w wielką parkingową pułapkę. Sporo kilometrów przeszliśmy piechotą, przeszlibyśmy dużo więcej gdyby nie litość kolegi który nas wyratował z tej historycznej pielgrzymki. Autobus którym mieliśmy wracać, w godzinie odjazdu nawet nie dotarł z Olsztyna do Stębarka. 

Sama bitwa warta zobaczenia, z moim wzrostem miałam problem z dostrzeżeniem czegokolwiek. Czując jednak, że te godziny w autokarze pójdą na marne przepchałam się w rozsądne miejsce. Miałam widok na prawie 200 tysięcy głów, kawałek pola i telebim. Fajerwerków nie było ale kilka smaczków mnie urzekło: płonące chaty napadanych przez krzyżaków wieśniaków, deszcze strzał i walka na kopie były świetne. Starciu brakowało jednak dynamiki - taktykę i ruchy oddziałów zastąpiono podniosłym głosem narratora. Chłopaki w zbrojach bili się bardzo na pokaz. Z odległości dostrzec można było, że nie zadają prawdziwych ciosów.  Widać wystarczająco zgromił ich lejący się z nieba słoneczny żar. Autentyczny był za to rycerski jarmark. Zbroje, rękodzieło, szaty, ciżemki a nawet gry (młynek).

Mimo wszystko Grunwald zostanie w pamięci. Martylologicznie.

sobota, 10 lipca 2010

trzydziesty piąty

Olsztyn to małe miasto. Wbrew pozorom jest to zaleta – każde wydarzenie oplecione jest przesympatyczną kameralną atmosferą: publiczność nie zbija się w bezkształtną masę, artyści są na wyciągnięcie ręki, w powietrzu wibruje szczery ton. Wszystko dzieje się tak jakby spacerujący przypadkiem przechodnie zatrzymali się zaklęci magiczną grą świateł i dźwięków.

Mimo iż powoli czuję przesyt buzującą ze wsząd Chopinadą wybrałam się na będący jej kolejnym odpryskiem niedzielny koncert na starówce. Sam koncept niezbyt oryginalny – projekt Chopin na rockowo już był i to chyba nie jeden. Kuszącą nowością było jednak miejsce wykonania. Scenę przygotowano z zaskakującą jak na Olsztyn pomysłowością. Artyści wystąpili na trzy poziomowym rusztowaniu osadzonym na murze Wysokiej Bramy, publiczność obserwowała ich z głównego deptaka. Dzięki doskonałemu oświetleniu ten odważny pomysł sprawdził się rewelacyjnie. Dobrze ujął to prowadzący wczorajszego koncertu: możliwe że obok zamkowego dziedzińca i amfiteatru także Wysoka Brama stanie się muzyczną wizytówką miasta. I to nie tylko ze względu na jej atuty wizualne. Akustyczny oraz artystyczny chrzest tego miejsca wypadł równie dobrze. Pal licho te covery Chopina, to trochę naciągana sprawa, i tak wszyscy wiedzą że nie o nokturny i sonaty tu chodzi. Pod przykrywką romantycznych cudów można było usłyszeć zupełnie inne dźwięki, choć o równie wysokiej jakości. Dźwięki made by Pilichowski czyli czysta radość basu. Jego kawałki były popisem dobrze przemyślanej eksperymentalnej gry na tym instrumencie. W zabawę tempem, niekonwencjonalnym motywem i sprawnością dłoni wciągnięty został perkusista który dał niezłego czadu wykonując parominutową dynamiczną solówę na bębnach. Reszta utworów była miła, niezły bujający rock na żywo. Z fajerwerkami w tle. Było jak na największych koncertach gwiazd. Wodospad ognia płonął za plecami długowłosego gitarzysty, wybuchały strumienie kolorowych iskier. Aż chciało się być osobą wciskającą play całej tej świetlnej rafinerii ekscytacji i oklasków. To jest ta siła pierwszego razu.

piątek, 9 lipca 2010

wakacje z planszówkami

Powoli rozkręca się letnia inicjatywa. Ruszamy z projektem finansowanym przez Fundacje Kronenberga. Podaje terminy w razie gdyby ktoś był chętny do pomocy przy realizacji konkretnych akcji oraz zapraszam do zaglądania na blog Wakacji z grami planszowymi.

24.07 10:00 – 15:00 Olsztyn
31.07 11:00 – 16:00 Barczewo
04.08 11:00 – 16:00 Pasym
07.08 11:00 – 16:00 Dobre Miasto

Plakat made by Hedon (pierwsza wersja):

środa, 7 lipca 2010

trzydziesty czwarty

Siedzę w Olsztynie. Wydarzenia kulturalne są, notki piszę ale dostęp do internetu mam strasznie ograniczony. 

Obejrzałam przełomową wystawę w BWA pod nieco wyzywającym tytułem Będzie lepiej, coraz lepiej. Nadchodzi intensywne wdrażanie Olsztyniaków do sztuki współczesnej. Nowa pani dyrektor zamiast lokalnego sentymentu promuje znane nazwiska polskich twórców (Althamer). Przestrzeń galerii nie jest zbyt duża, ale dobrze że wprowadzono nowe rozwiązania jej zagospodarowania. Wystawę promują lekkie nowoczesne plakaty. 

Mimo pozytywistycznego entuzjazmu mam odczucie pewnego oporu. Może to kwestia zbucowiałej warszawskiej perspektywy ale z niechęcią myślę, że BWA stanie się pustą kopią Zachęty. Jaki jest pomysł na tą galerię? Pierwsza wystawa wypada dość chaotycznie. Mam nadzieję, że prezentowanie znanych młodych twórców z regionu z ogólnopolskimi sławami, nie jest wynikiem nieporadnych  poszukiwań jakichkolwiek współczesnych dzieł do wystawienia. Możliwe że jest to pomysł na bezbolesne odnowienie wizerunku galerii. Zaufanie odbiorców zdobywa się jednak powoli.

Chciałabym aby BWA szukało rozwiązań w przestrzeni miejskiej, żeby działało animacyjnie. Kwestią rozstrzygającą jak zwykle w takich przypadkach będą pieniądze. Znalazły się na konkurs rzeźby z okazji rocznicy bitwy Grunwaldzkiej (choć sam twór do wybitnych niestety nie należy), pytanie czy znajdą się na mniejsze ale konsekwentnie realizowane projekty pozwalające olsztyniakom nie tylko sztukę odbierać ale także na bycie jej współtwórcami. Trzymam kciuki aby było lepiej. Z charakterem najlepiej.

poniedziałek, 31 maja 2010

trzydziesty trzeci

Bardzo trudno jest oceniać gdy emocje przytłaczają obiektywny ogląd sytuacji - tak jest zawsze gdy w przygotowanie czegoś wkłada się dużo pracy i serca. Mam jednak poczucie, że w wypadku pikniku U Frycka zdanie odbiorców, jak i twórców projektu jest bardzo podobne. 

Festyn wyszedł znakomicie - dopisali goście, pogoda oraz dobre humory. Wszystkie zabawy cieszyły się dużym zainteresowaniem. Stoiska były oblegane w równym stopniu przez maluchy i starsze dzieci. Każdy znalazł coś dla siebie. Niespodziewanie także rodzice dali się ponieść wehikułowi czasu. Z wypiekami na twarzy, przypominając sobie własną młodość, rozgrywali partię w dwumetrowe bierki, z radosną fascynacją bawili się bańkami i przeciągali linę. Piknik tętnił kolorami, wśród stoisk hasały dzieciaki o fantazyjnie wymalowanych twarzach, wzbijały się w górę lekkie latawce. Gdzie indziej wśród przebranych w suknie i fraki organizatorów dostrzec można było tęczową żabę lub dzikie bibułowe grzywy koni. Ani na moment nie ustawał rytmiczny ruch skakanki - dla niektórych młodych uczestników była to prawdziwa nowość!Ci którzy zmęczyli się natłokiem wrażeń mogli odpocząć w kameralnym wnętrzu Saloniku Literackiego. Leżąc wśród XIX wiecznych porcelanowych lal, otuleni w gęstwinę klimatycznych materiałów słuchali bajek i opowieści minionej epoki. 

Przebiegle zachęcaliśmy rodziny do aktywnego uczestnictwa w imprezie. Na każdym stanowisku można było zdobyć naklejki-nutki, zebranie odpowiedniej ich ilości oznaczało otrzymanie chopinowskiej nagrody. Nie myślcie jednak, że na sukces pracowały tylko dzieci, rodzice wykonywali finałowe zadanie - na podstawie zbieranych informacji musieli odpowiedzieć na pytanie dotyczące którejś z dawnych zabaw. 

Po ponad czterogodzinnej intensywnej pracy, zmęczeni i szczęśliwi zbieraliśmy nasze stoiska. Każdy z animatorów dał z siebie wszystko. Chociaż przygotowaniom towarzyszyło wiele momentów niepewności i pesymizmu okazało się, że wspólnie, z dobrze zmotywowanymi gośćmi, daliśmy radę wyczarować wspaniałą atmosferę.

 
 foto by Maciek S.