niedziela, 28 marca 2010

dwudziesty trzeci

Zakochałam się w meblach z drewna. Oferują nieskończoną możliwość wnikania w fakturę, błądzenia okiem po liniach świadczących o małych historiach rozgrywających się w życiu drzewa. Forma jest tylko elementem , ważny jest także dobór rodzaju drewna (oferują inną specyfikę kolorystyczno-strukturalną) - mimo tych samych kształtów każdy mebel ma swój charakter, inną grubość słojów i sęków. Nowoczesne materiały żyją tylko światłem. Gdy raz  mentalnie złapiesz obiekt nic więcej z niego nie wyciśniesz.

Filtr i selekcja rzeczywistości. Inaczej nie mogę sobie poradzić pod naporem znaczeń i interpretacji. Wszystko woła o rozumienie, nie mogę przestać rozgrzebywać sensów. To dobrze, póki jest plastyka i ruch w tym co myślę, rozwojowo puchnę. A może nie?

Tarczą obronną jest krytyka. Byłam na wystawie w Zachęcie. Wszystkie sale zapełnili dziełami poruszającymi problematykę płci na tle przemian ustrojowych wschodniej europy (heh). Wycieczkę  powinno się zacząć od komunistycznych  przedstawień kobiety. Zmyliliśmy trop i w pierwszej kolejności wpadliśmy w rozbuchaną (trans)seksualnością współczesność. Przylepione penisy,  morfowanie ciała, homoseksualne modele rodziny, prostytucja. Wszystko już ograne. Zwróciły moją uwagę dwie prace. Po pierwsze obszerna dokumentacja paroletniego (!!) działania "Szukam męża z europejskim paszportem". To ekshibicjonistyczna historia artystki , która pokazuje małżeństwo jako narzędzie, sposób na zwiększenie komfortu życia ale także obiekt działania artystycznego.  Po drugie pomysłowe wideo, na którym grupa buisnes woman - formalnie ubrane, stojące w korytarzu jakiejś śmiertelnie poważnej korporacji - śpiewa karaoke piosenki Abby: "Money, money, money/ Must be funny/ In the reach man's world". Bardzo perwersyjne zestawienie, nawet mi się trochę smutno zrobiło. Byle tylko nie trafić do świata garsonek.
 
Nie obejrzeliśmy całej wystawy, nagromadzenie dzieł (w tym sporo marnych obrazów i wideo zwierzeń) było przytłaczające. Co parę  metrów natrafialiśmy na tekściki mające wprowadzić odbiorce w kontekst danej części wystawy. W głowie włączył mi się czerwony alert - interpretacja była narzucona, obrazy wyselekcjonowane tak aby pokazać zjawisko zmiany postrzegania płci w konkretnym świetle. Podręcznikowo. Duszno. Mało miejsca dla odbiorcy. Płeć? Sprawdzam. Kolejna gratka dla mediów i feministek. Przeideologizowane jak dla mnie.


PS: Odkryłam po co są komentarze. To doskonały sposób na dialog z samą sobą z przeszłości. Możliwość uchwycenia zmiany sposobu myślenia.

PSS: Filmowcy znów zabrali się za Witkacego (Mistyfikacja). Zapowiada się źle, ale i tak obejrzę.
http://www.filmweb.pl/f487835/Mistyfikacja,2010

czwartek, 25 marca 2010

dwudziesty drugi

Odrzuć formę.
Bacz na kolor.

poniedziałek, 22 marca 2010

dwudziesty pierwszy

Zrobiłam skok na drugą stronę rzeczywistości. To co pisałam parę dni temu jest już nie aktualne.

Od czwartku nie miałam czasu aby usiąść do komputera i skrobnąć porządną notkę. Działo się dużo. Uspołeczniałam się silnie, chyba najsilniej od początku studiów. Rozegrałam dwie partyjki w go,  cieleśnie otumaniona najznakomitszą kawą jaką miałam okazję spróbować, jedną z nich totalnie wtopiłam. Drugiej nie dokończyliśmy (ponad dwie godziny i ledwie pół planszy rozegrane!), poziom komplikacji i zależności był wysoce satysfakcjonujący, zamykali jednak kawiarnie, w której graliśmy.

Już nie pamiętnikuję.

Się poszalało także w obiektywnym świecie kultury.

Obkupiłam się doświadczeniami w supermarkecie sztuki. Cieszę się ,że takie miejsca istnieją - to nowoczesne place zabaw. Nie oszukujmy się, małe galeryjki śmierdzą bucowatością (jeszcze bardziej). I do nich i do drogich klubów nie chodzę. Wiem, że czułabym się nie na miejscu. CSW jest spreparowane ale swojskie.

Aktualnie można tam obejrzeć prawdziwe cuda - monografię prac Stanisława Dróżdża (już wskoczył do mojego top 10 artystów współczesnych, pomijając fakt, że oprócz niego nie ma na tej liście żadnego innego nazwiska). Zaproponował mi poezję konkretną czyli bezpośredni kontakt ze słowem (nie byle jakim - ukochał bowiem głównie przyimki). Dróżdż fizycznie otacza znaczeniem,  wyobcowuje formy liter i cyfr, wykorzystuje moc gestalt, gra w niemożliwości. Ponieważ o niewyrażalnym tu mowa, może lepiej żebyście sami popatrzyli:

Cube szalony. Pomiędzy pomiędzy:



Wystawa zatytułowana jest "OD DO", można przejrzeć książeczkę z różnymi kombinacjami tych miłych wizualnie literek. Odkąd dokąd podąża twój wzrok?
 
  
Małe żarciki o formie i treści. Cudowne były cyferki konstruowane z cyferek na tle innych cyferek. Pojawiły się też lingwistyczne rozważania egzystencjalne. Odczucie czasu. Oczywiście w różnych wariantach i z różnym zbliżeniem.


W podobnym klimacie, może nieco mniej spektakularnie, prezentuje się wystawa Hanny Łuczak. U niej urzekły mnie zależności między obiektami, konstrukty linii sił i powiązań. Intelektualno-estetycznego kopa daje praca Struny. Tworzy ją  szereg różnorodnych modeli stworzonych z połączonych malutkich kawałków lustra. Struktury błyskawicznie zajmują skłonny do poszukiwania prawidłowości umysł. Znów bawimy się rzeczywistością u skraju rozpadu, odbitą, rozczłonkowaną. Kierowana liniami uwaga odbiorcy trzyma elementy w prowizorycznej całości. (wiem gadam zawile jak ci od tych broszur).

PS: Dla sceny moczenia baronowej LOKIS. RĘKOPIS PROFESORA WITTEMBACHA

Krzywa etno jazda podbita cytatami z Mickiewicza. Logicznej spójności w tym filmie nie znajdziecie, ale poziom absurdalnej psychozy sprawia, że zasługuje na należytą uwagę. Klimat. Liczy się klimat nie?

czwartek, 18 marca 2010

dwudziesty

Kryzys. Znów dziś nie mam nic sensownego do napisania. Od tygodnia nie przyswoiłam żadnej porządnej kulturalnej strawy (nie liczę obejrzenia koszmarnego filmu "Widziadło" i urywku utworu Bohdana Mazurka). Czytam dużo ale bez przeżywania -  mielę książki intelektualnie, selekcjonuję przez pryzmat prac dyplomowych.

Aby się nie pogubić w gąszczu narastających obowiązków i zadań, próbuję ujarzmiać rzeczywistość dokładnymi planami swych działań. Cierpię na kompleks efektywności. Nie odpoczywam bo mam poczucie, że tracę czas. Nie pracuję tak dobrze jak bym chciała (czyli jak? granica ciągle umyka) ponieważ jestem zmęczona. Planuję odpoczynek, zaplanowany jest kolejnym zadaniem.

Już o tym pisałam?

Gdy dzielę się planami z innymi, stają się realniejsze. Siebie przekonam, wytłumaczę się wewnętrznie, oszukam, że wcale nie miałam zamiaru. Gdy mówię komuś, że coś zamierzam, składam silną obietnicę. Wystawiam się na dysonans aby samej się zmotywować. Pokazanie swojej niemocy będzie mnie boleć bardziej niż cały wkład pracy w wykonanie zadeklarowanego zadania. Muszę zrobić więc wszystko, wyzwolić maksimum energii aby jeśli coś się nie powiedzie, była to wina  niezależnego. Co najdziwniejsze bez tego czuję się martwa. Gdy mam czas odpływam w egzystencjalne lęki, tkwię w mentalnej superpozycji. Działanie jest dla mnie sposobem ucieczki od siebie samej. Wieczorami tylko zapadam się w swojej głowie. Karcąc się i obiecując. 

Każdy plan na przyszłość to perspektywa rozczarowania.

Mam problemy z interpunkcją.

Ciągle Ja, Mnie, Swojej,  Się.
Jak to męczy.

poniedziałek, 15 marca 2010

dziewiętnasty

Dziś w nocy koszmar wdarł się w mój sen. To był jeden z tych co drażnią niepokojącym sensem, znaczą fizyczną realnością głęboki metafizyczny lęk. Czy to skumulowana ekspresja utajonego?  Czy to projekcja mózgu, ja tak przejawiam się sobie? Wyparcie. Nie chcę być autorką snu wolę pielęgnować poczucie złej, obcej mocy wdzierającej się w świadomość. Triumf bezradności.

Mieszkanie bez okien. Jestem u kogoś w odwiedzinach, nie czuję się skrępowana, mam poczucie pewnej beztroski mimo panującej nienaturalnej ciszy. To kamienica, poznaje po układzie pomieszczeń i wysokości sufitu. Obecny jest tylko jeden domownik. Nie wiem kim jest, nie widzę go. Na widok miękko wyglądającego materaca umieszczonego na starej szafie, zadaje mu jedno pytanie. Czy jako gość będę spać na tym materacu? Postać odpowiada mi negatywnie - przygotowano dla mnie inne miejsce. Wkrada się we mnie niepokój. 
Okazuje się, że w domu jest ktoś jeszcze. Młoda dziewczyna ubrana na czarno. Jej twarzy także nie widzę mimo, że w nią spoglądam. Stoi bez ruchu w drzwiach kuchni. Nie wymijając jej zaglądam do środka. Pomieszczenie urządzone jest nowocześnie. Design minimal-goth. Moją uwagę przyciąga przezroczysty czajnik z czarnymi wzorami. W podobnym stylu na jednej z szafek widnieje grafika pajęczyny.

Dziewczyna nie otwierając ust zwraca się do mnie. Wlewa się w moją głowę coś niemiernie ważnego. Przeżywam pewną przemianę, ona coś mi uświadamia. Pokazuje mi obraz. Na nim trzy postacie, dwie z nich stoją, na pierwszym planie starzec w fotelu. W dole kompozycji podstawa z  przenikających się dwóch żywiołów - jasnego i ciemnego. Przyglądam się, obraz narkotycznie faluje, zmienia się. Wchłania mnie. Gdy zwracam uwagę na postać starca farba na nim zbiera w coś ohydnego. Postać wynaturza się. Forma, układ linii, dobór farby zyskuje na bluźnierczej rozdzielczości. Kumuluje się w czyste Lovecraftowskie zło. Nie mogę wytrzymać patrzenia na ten kształt. Przenoszę wzrok na jasny symbol żywiołu. To wiatr, a może woda - natychmiast ożywa, raz za razem oblewa cały obraz w akcie przedziwnego oczyszczenia. Ukojenie.

Znajduję się pod ziemią. To chyba stare tunele metra. Mam wewnętrzne poczucie pewnego zadania do wykonania. Czuję, że mogę to zrobić, osiągnę cel gdy wydostanę się na powierzchnię. Ruszam w stronę schodów. Za mną rozlegają się kroki. Ktoś biegnie. Gonią mnie. Wspinam się czym prędzej po stopniach, widzę już światło, wyjście z podziemi gdy silne szarpnięcie ściąga mnie w dół. Szamocząc się , z bliska dostrzegam kto mnie ścigał. To dwie zakonnice o pustych oczodołach. Po ich twarzach płyną krwawe łzy. Trzymają mnie silnie. Jedna z nich wydaje wyrok " Nie nadajesz się do Życia". Krzyczę.

Dziś w nocy po raz pierwszy od wielu lat, z trudem przypominając sobie słowa, odmówiłam modlitwę. Cholernie się bałam.

niedziela, 7 marca 2010

osiemnasty

Odkąd filmy są sygnowane magicznym znakiem 3D, chodzenie do kina stało się psychologicznym przymusem. No bo jak nie obejrzeć Alicji w pełnej krasie gdy pewne jest, że Burton jest mistrzem strony wizualnej? Historie wszyscy znamy, dziewcze wpada do króliczej nory i błąka się w jednej wielkiej imaginacji. Temat przerabiany tysiąc razy w grach, filmach, teatrach. O dziwo cały czas pozostaje interpretacyjnie nośny.

Dostałam to czego się nie spodziewałam. Opowieść została znacznie zmodyfikowana, widz  w pierwszych scenach dostaje klucz interpretacyjny, dzięki któremu  Krainie Czarów może odkryć na nowo. Perspektywa Burtona nie jest specjalnie odkrywcza - trąci nieco naiwnym psychologizmem. Tekst Carrolla rozłożono na części a następnie przycinając tu i ówdzie, dodając nieco dramaturgicznego kleju ulepiono nową Alicję. Z jednej strony jest to pewnie decyzja strategiczna, gdyby treść pozostała bardziej klasyczna film dawał by się zbyt łatwo porównywać z masą innych adaptacji. Wybrano rozwiązanie nieco kontrowersyjne, licząc pewnie że proponowana świeżość silniej wciągnie widza w historie. Mam jednak poczucie, że potencjału  reinterpretacji nie wykorzystano do końca. Filmowi brakuje napięcia i siły impresji, jest emocjonalnie chłodny. Ogląda się to bez specjalnego przejęcia, zabawiając się tylko analizowaniem relacji świata rzeczywistego do symbolicznej Krainy Czarów, w której Alicja prowadzi  introwertyczną rozgrywkę o własną tożsamość. (psychoanalitycy znów się cieszą)

Niemiłą niespodzianką była dla mnie realizacja scenografii. Liczyłam na wymyślną florę i faunę rodem z Avatara, dostałam zbitek słabych grafik komputerowych - niedopracowanych i ubogich. Szkoda. Charakteryzacja głównych bohaterów to wizytówka filmu jednak nie da się nią zatuszować słabego tła. Nie przyłożono się także do muzyki. Wykreowany świat nie miał swoich odgłosów, za to nachalnie wpychano mi w ucho smyczkowy motyw przewodni (hmm kojarzycie początek walki w Heroesach III?).

Denerwowały mnie sceny nic nie wnoszące do fabuły a będące tylko popisami efektów 3D. Mogłam ten film obejrzeć w zaciszu swojego domu i nic by nie stracił ze strony wizualnej. Może nawet by zyskał - na dużym ekranie każda nienaturalność animacji rzuca się dużo bardziej w oczy. Wniosek jest taki, że znów dałam się złapać na marketingowy lep.

Mimo wszystkich tych wad wyszłam z seansu zadowolona. Czy to jest właśnie ta magia kina?

czwartek, 4 marca 2010

siedemnasty

Wracamy do filmu polskiego. Tym razem zabrałam się za (o zgrozo!) kino niezależne. Filmy tego rodzaju widziałam na paru offowych festiwalach, drogą indukcji naukowej oraz na bazie własnego doświadczenia stwierdzam, że zazwyczaj cechują się:
- pretensjonalnym scenariuszem lub maksymalną jego redukcją na rzecz radosnej twórczości;
- kiepskimi rozwiązaniami technicznymi wynikającymi z braku sprzętu jak i podstawowej wiedzy dotyczącej oświetlenia i kadrowania;
- ograniczeniem w doborze aktorów (czyli wszystkie postacie są grane przez znajomych) i przestrzeni;

Wszystkie te elementy sprawiają że filmy niezależne są pewnymi uproszczeniami (aż do granicy absurdu). Często scenariusze modyfikowane są pod dostępne środki. Więcej czasu zajmuje manewrowanie między pojawiającymi się przeszkodami niż konkretna praca na planie. Miła to robota, bardzo dobra zabawa ale gdy się obiektywnym okiem spojrzy na efekt końcowy pachnie wszystko prowizorką i film zostaje kolejnym, niechcianym poza wąską grupą zainteresowanych, kuriozum. Nieliczne trzymają się kupy na tyle żeby dało się je obejrzeć.

Przyznam się, że ostatnio leniuchuje, żadne dobrodziejstwa kinowe nie spływają na mój dysk. Gdy pojawiła się potrzeba dostarczenia sobie dawki wrażeń filmowych, musiałam szukać alternatywnych źródeł doznań. Zaklikałam w iplex.pl. To baza filmów już sprzedanych, niechcianych nawet jako dodatki do tanich gazet dla kobiet. Dużo tu kina czeskiego, jakiś głupawych komedii, znajdzie  się  też kilkunastogodzinna adaptacja Mistrza i Małgorzaty. 

Zasada lumpeksu: pogrzeb trochę w śmieciach a znajdziesz prawdziwe perełki.

W ziemię wgniata opis Astropi. Poruszył we mnie jakąś sentymentalną nutkę z wczesnych nastoletnich lat, a zarazem zaproponował coś wysoce irracjonalnego w wydaniu twórców z samej Islandii. Mocne nerwy wymagane.
(http://www.iplex.pl/vod/p377-astropia.html)

Drugie znalezisko to thriller polskiego kina niezależnego. Już na samą myśl przechodzą ciarki nie? Zrobiony jest, jak na nieprofesjonalne warunki, świetnie. Fakt, niektóre sceny mają  podejrzaną serialową manierę, ale w tego typu produkcjach można uznać to za plus. Druga zaleta to przemyślany i trzymający w napięciu scenariusz - wiele wątków, narastająca tajemnica, psychoza głównego bohatera. Część rozwiązań koncepcyjnych znamy z produkcji dużego ekranu, mimo to ogląda się Dla ciebie i ognia z narastającym zainteresowaniem. Posmakujcie i oceńcie:
(http://www.iplex.pl/vod/p1235-dla_ciebie_i_ognia.html)

wtorek, 2 marca 2010

szesnasty

Muzeum Narodowe przytłacza swoimi przestrzeniami. Gdy się w nim znajduję mam wrażenie błąkania się w labiryntach ponadczasowego pałacu. Sale rozwarstwiają się, przechodzą płynnie w kolejne równie obszerne pomieszczenia tak aby zwiedzający miał wrażenie, że zebrano tu całe hektary sztuki. Orientacja na konkretny wiek była więc zbawienna. Cały czas dokuczała mi jednak gęstość prezentacji dzieł. Moja percepcja jest skrajnie postmodernistyczna – skokowa i chwilowa. Gdy w polu widzenia znajduje się parę obrazów mimowolnie, zanim zdążę się zastanowić nad interpretacją, rozszyfrowaniem alegorii lub doskonałością formy frunę już do kolejnego bodźca. 
 
W natłoku dzieł wyróżniały się wszelkie odstępstwa od ugrzecznionych treści. Pieczołowicie oddane wnętrze rzeźni, deformacje postaci, groteska (przypalanie jakiegoś człowieka ogniem, ekstaza jedzącego soczewicę) czy fantastyczne pejzaż architektoniczne wywoływały na mojej twarzy porozumiewawczy uśmiech. Szukałam potwierdzenia, że dawna sztuka to nie tylko pompatycznie rozbuchane sztywniactwo. Nietypowe dzieła dały się objąć błyskawicznie – koncept był wyraźny, jakby nieco zbyt współczesny i nie wymagał wnikliwej znajomości mitologii aby docenić ich urok. W drugiej kolejności przyciągały moją uwagę rozwiązania malarskie, pewien estetyczny urok, spektakularność lub innowacyjność form. Wyparcie się Św. Pawła było esencją zabawy ze światłem – trzy plany, trzy inne źródła światła. Przekonywujące i plastyczne niuanse wzbudziły mój podziw dla techniki artysty. Ciepłem, miękkością i bajkowością kreski urzekli mnie Holendrzy. Dużo w tych obrazach było serca. Cieszyłam się bardzo gdy na obrazach z innych części europy dostrzegłam ukłony w stronę mistrzów epoki. Były więc ciemne obrazy czerpiące z Caravaggia i miękkie dynamiczne kompozycje stylizowane na Rubensa. Symbolika była jednak często zbyt ciężka i szybko porzucałam głębszą analizę treści.

To trochę jak z filmem – jestem szkolona w odczytywaniu sensów, analizie powiązań obrazów. Smakuje sobie z lubością ciężkie metafory których rozszyfrowanie wymaga specyficznego nastawienia do oglądanego filmu. Czerpię przyjemność z czegoś co dla innych jest monotonnym zagmatwaniem – wystarczy potraktować dzieło jak zagadkę. Tą postawę mogę przenieść na malarstwo. Dotkliwie odczuwam jednak jak małe doświadczenie mam w wyłapywaniu zawartych w nich konstruktów sensów. Oczywistości nie są zadowalające na dłuższą metę. Ogromny obraz "Stworzenie świata" jest świetny pod względem przedstawienia genezis ale nie kryje żadnej tajemnicy. To samo wrażenie miałam oglądając „Szeroką i wąską drogę życia” czy „Niedopasowaną parę”- małe połechtanie ego gdy wszystko jawi się jako znana alegoria. Uświadomiłam sobie, że sprawa sięga daleko głębiej i ciekawiej gdy przypadkiem podsłuchałam muzealnego przewodnika. Opowiadał o martwej naturze na którą parę minut temu zdążyłam z dużą dozą obojętności rzucić okiem. Przewodnik omawiał znaczenie występujących na obrazie kwiatów, symbolikę napełnionych do połowy naczyń. To prosty komunikat. Jak mogłam nie zauważyć? Zapomniałam o patrzeniu wielowarstwowym. Nie doceniłam subtelności przekazu. To jest jednak trudne. Wymaga zupełnie innego nastawienia, chęci i czasu. Trzeba by zacząć patrzeć tak jak nowożytni kupcy - delektować się jak najdłużej jednym dziełem.

Zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz. Przedstawienia cierpiącego Jezusa zmieniły się w szokujący sposób od średniowiecza. Chrystus nabrał ciała (czasem był wręcz pulchny!) a jego przedstawianie stało się bliższe. Perspektywa obrazów pomyślana była tak aby odbiorca znalazł się blisko wydarzeń, miał poczucie bycia jednym z uczestników. Podniosłość chwili została uzyskana zupełnie nowymi środkami, dynamicznie i zupełnie swobodnie.

poniedziałek, 1 marca 2010

piętnasty

W krótkim odstępie czasu odwiedziłam dwie skrajnie różne wystawy - Modernologie w Muzeum Sztuki Nowoczesnej i galerie obrazów XVII wiecznych w Muzeum Narodowym. Inna była motywacja, pierwszą z nich obejrzałam z własnej woli (bo jak koniec miesiąca i się zachce obcowania z kulturą trzeba szukać miejsc gdzie wpuszczają za darmo...) i muszę przyznać, że była nudniejsza niż martwe natury na które wybrałam się z akademickiego przymusu. 

Ulotka dla zwiedzających informuje: "Wystawa Modernologie stawia sobie za cel zbadanie artystycznych reakcji na nowoczesność od jej pierwotnych założeń jako ruchu społeczno-politycznego, usiłującego stworzyć uniwersalny język." Jest to więc wystawa ciężko ideologiczna, napchana ze wszystkich stron tekstem (dla nieszczęścia odbiorcy w dużej mierze w języku niemieckim). Nie wykluczam, że dla znawców to prawdziwa gratka. Dla mnie  była jednak mentalnie przygniatająca. Żeby było trudniej wniknąć w przedstawianą subtelną relację sztuki bliskich ale różnych  światopoglądowo epok, trzy główne wątki wystawy (produkcja przestrzeni, koncepcja języka uniwersalnego, polityka przedstawiana) "przenikały się wzajemnie tworząc niezliczone dialogi pomiędzy pokazywanymi pracami". Oglądałam prace zupełnie zdezorientowana, pozostawiona bez  jakichkolwiek interpretacyjnych wskazówek. W takich sytuacjach pomocą powinna służyć ulotka. Niestety zazwyczaj napisane są one skomplikowanym językiem pełnym metafor i specjalistycznych pojęć. Tak też było i tym razem. Czasami myślę, że konstruowane są tak specjalnie. Efektywnie odstraszają wszystkich "profanów".

Podobały mi się czyste formy, chyba tylko one były do ogarnięcia w tej niezrozumiałej wystawie. Dodam tylko, że Muzeum Sztuki Nowoczesnej ma jeden stały atut - mieści się w niesamowitej przestrzeni. Jeszcze parę lat temu znajdował się tam pamiętający czasy komunizmu sklep meblowy. Pomieszczenia nie wyremontowano. Podłoga z szaro-czarnych-kropeczek, masywne schody z drewnianymi poręczami, kolumny i kraty w dziwnych, niepraktycznych miejscach. Nawet jeśli wystawy organizują marne, warto się tam wybrać aby doświadczyć klimatu miejsca.