środa, 8 września 2010

trzydziesty dziewiąty

Istnieje ruchoma żyła energetyczna a jej źródło co roku wybucha w fantastycznej eksplozji w innym miejscu w Polsce. Jest coś niesamowitego w Polconie bo chcę być częścią tego małego magicznego świata ponownie. Niesiona pozytywnymi wspomnieniami już teraz nakręcam się na wyjazd do Poznania, mam kupioną koszulkę z Łodzi, i podarowaną tegoroczną z Cieszyna - powoli zaczynam czuć się jak stały bywalec tego największego konwentu. Za weterankę uznam się gdy będę mieć tyle pamiątkowych bluzek by na każdy dzień czterodniowej imprezy móc założyć inną.

Przy akredytacji zaczepił nas dziennikarz z mikrofonem. Siedzieliśmy na śpiworach i plecakach z obłędem w oczach przeglądając program (zupełnie bez percepcji jego treści - raczej syciliśmy się objętością zapisanej gęsto broszurki). Nieco zblazowany gość zaczął od pytania o to skąd przybywamy. Jego szara twarz na chwile rozjaśniała w zdziwieniu gdy usłyszał, że  z drugiego krańca kraju. Freaks. Może też się przebieramy za elfy albo gobliny? Nie aż tak źle nie jest, Maciek w zamian zaproponował równie niezrozumiałą opowieść o cudownej japońskiej desce. No i to że przyjechaliśmy nie znając konkretnych atrakcji. Reporter nagrał na prawdę sensacyjny materiał, a my ruszyliśmy zostawić toboły w schronisku.

Niby przyjechaliśmy w ciemno, ale każdy w duchu liczył na dobry panel, jakąś sesyjkę lub larpa i granie w planszówki do bladego rana. Mimo pewnych niedogodności przestrzenno-organizacyjnych konwentu można powiedzieć, że dostaliśmy to czego chcieliśmy. Z dużą nawiązką. Tricon był prawdziwym studenckim rajem, cały dzień siedzieliśmy w salach wykładowych Politechniki Śląskiej. Wybieraliśmy mocno postmodernistycznie - skakaliśmy między salami zmieniając co godzinę klimat: od naukowego (prześwietny panel o ludzkiej entropii), poprzez klasyczny rpg'owy (co to jest jeepform?) i konkursowy (z pozytywnym skutkiem!) aż po dziecięcy gdzie w pocie czoła pracowaliśmy nad doskonałą formą origami. Nie obyło się jednak bez paru wpadek - prelekcje o Lemie i technologii w Diunie mnie osobiście mocno znużyły. Sinusoida i tak oscylowała bardzo wysoko. Zawiedliśmy się za to na larpach - większość z nich po prostu się nie odbyła, "Tożsamość DROIDA" jedyny na który się załapaliśmy szybko przekształcił się w ekonomiczną psychozę obliczeń. Było ekscytująco, choć gdy emocje opadły mieliśmy wiele zastrzeżeń do szczegółów przygotowania, bardzo grywalnego w gruncie rzeczy, pomysłu. Psychicznie poturbowała nas sesja. Jesteśmy spaczeni własnym stylem gry - ze strony MG miało być miło, bohaterowie z supermocami, heroic itp. wyszedł scjentystyczny terror podejrzeń. Godzinami błąkaliśmy się w laboratorium szukając sensu i celu. W końcu jedyne czego pragnęłam to uwolnienie się z mentalnej pułapki - jakkolwiek: przytakując prowadzącej lub dążąc do samounicestwienia postaci. Ponoć nie rozegraliśmy nawet wstępu do właściwej przygody. Może i dobrze. Długo będę to wspominać.

W pamięci zostanie mi także wieczór z dodatkiem do Stronholda. Nikt nie chciał nam wytłumaczyć zasad do tej skomplikowanej gry oprócz samego autora. Trzewiczek wyjął pudło z prototypem i na parę godzin zamieniłam się w dzielnego obrońcę średniowiecznego grodu. Wszystko szło gładko, nieumarli ledwo podchodzili pod mury twierdzy gdy naglę w przedostatniej turze pchani zabójczym dla obrońcy rozwiązaniem mechaniki wdarli się do środka. Szkoda, że nie mieliśmy okazji podzielić się z autorem krytycznymi uwagami. Może by coś pomogły w zbalansowaniu gry. Niestety jak podaje stronka Portalu tytuł poszedł już do druku. Zobaczymy czy bardziej grywalny :)

Oczywiście imprezie dodawało atrakcyjności samo miasto. Cieszyn trochę polski trochę czeski. A więc piwko i przedziwna dwujęzyczna komunikacja przy pomocy której o dziwo można było całkiem rozsądnie się dogadać. Po konwencie ruszyliśmy w pełną przesiadek drogę do Kłodzka a następnie w góry stołowe. Warto było choć na jeden dzień zaszyć się w lasach i pobłądzić wśród  posępnych kilkumetrowych kamieni. Deszczowa i mglista pogoda która wpierw zachwyciła nas swoim warhammerowym urokiem szybko jednak dała nam w kość. Przemoczeni do szpiku kości uciekliśmy do cywilizacji i codziennego życia. Ale już za rok...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz