poniedziałek, 13 września 2010

czterdziesty pierwszy

Od czasu praktyki w redakcji Nowej Fantastyki mam wyrzuty sumienia. Nie kupuję tego miesięcznika, często szkoda mi nawet paru groszy na przeterminowane numery sprzedawane w budzie na dworcu kolejowym. Dawniej NF czytałam regularnie,  sprawiało mi przyjemność podążanie za świeżą wizją opowiadań,  felietony kształtowały moje myślenie o fandomie, społeczeństwie, literaturze. Z tej ekscytacji treścią niewiele zostało. Możliwe, że to ja się zestarzałam i obrosłam gnuśnym krytycyzmem, jednak podsłuchując rozmowy w redakcji bardziej prawdopodobne jest to, że czasopismo przeżywa swój kryzys, a może nawet powolny upadek. Kompromis ceny, jakości i popularności jest w tym przypadku zabójczy. Mimo wszystko ostatnio zdecydowałam się zajrzeć do NF ponownie. To chyba efekt po polconowego powrotu do korzeni. I w gruncie rzeczy nie zawiodłam się - przez ten rok prawie nic się nie zmieniło. Opowiadania były co najmniej średnie, negatywnie zaintrygowało mnie jedno z nich wydające się niezamierzoną parodią Dukaja. Trafiło się także ekologiczne sf i jeszcze jakiś tekst, który bezwiednie wymazałam z pamięci. Nowość to miniatury literackie. Z jednej strony to najlepsze teksty numeru, z drugiej wydają się zapychaczem objętości pisma. Artykuł o wojnach to wyliczanka filmów i książek tematycznych, która może przyda się w nudny zimowy wieczór, ale sam tekst trąci mocno banałem. Bardzo szkoda, że redakcja zrezygnowała z felietonów. Ich miejsce zajęła kolejna porcja recenzji. I tu jest klucz całego wywodu. Bo niby słaby numer, narzekać mogłabym długo ale to właśnie recenzje sprawiły że te 9.90 zł nie uznam za wyrzucone.


Aż całą stronę redakcja poświęciła najnowszej książce Pat Cadigan "Głupcy". Autorkę reklamowano jako piszącą soczysty emocjonalnie cyberpunk. Coś w tej recenzji wzbudziło moje zainteresowanie na tyle, że przy najbliższej wizycie w bibliotece jakby od niechcenia szukałam jej nazwiska pośród całej masy zgromadzonej książek. I była - co prawda nie opisywani świeżutcy Głupcy ale mały zbiór opowiadań. Wzory. Trochę ponad 200 stron, dobre na początek, na posmakowanie stylu. Wstęp do zbioru był chaotyczny i zaczepny zarazem. Bardzo lekki formą. Okazało się, że idealny do wprowadzenia w klimat opowiadań. Cadigan nie pisze w prost. Emocje i fabułę trzeba łuskać z poszczególnych zdań. Jest świetnym psychologiem społecznym, odbija się od prostego motywu i kreuje duszną, niepokojącą sytuację, której znaczenia wcale nie chce się w pełni dopuścić do świadomości. Wnioski dosięgają czytelnika jakby podskórnie, biją po mordzie intuicją myśli a ciarki mrocznych archetypów przechodzą po plecach podczas czytania Ene, Due, Rabe czy Opiekunki mojego brata. Jest w tych tekstach coś co każe na parę minut odłożyć książkę i z niepokojem przetwarzać to co się przed chwilą przeczytało. Parokrotnie wracałam do najważniejszych akapitów tekstów z pytaniem: czy aby na pewno ...? Jako podsumowanie zamieszczam cytat z Kuszenia ślicznego chłopca, które to opowiadanie (obok Chłopców na deszczu) zrobiło na mnie największe wrażenie:
" Po tej stronie nie ma żadnej różnicy. Może nigdy jej nie było. Jeśli mnie kochasz, oglądasz mnie. Jeśli na mnie nie patrzysz to masz mnie gdzieś, a jeśli masz mnie gdzieś to ja się nie liczę. Jeśli ja się nie liczę to nie istnieje."

Ja już dałam się zdigitalizować. Tu jest mój elektroniczny raj, medialna nieśmiertelność. Odciskam wyidealizowany kształt, zamrażam własną zmianę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz