środa, 23 marca 2011

sześdziesiąty trzeci

Tajemnicze słowo ZARDOZ

Jak wrzucimy je w paszczę wujka Google otrzymamy bardzo sprzeczne dane - recenzję tego filmu znajdziemy na opisującym najgorsze filmy portalu B-Movie, a zarazem na dużych serwisach takich jak Filmweb i IMDb zbiera on pozytywne noty od tysięcy użytkowników. To te same zjawisko jak w przypadku produkcji Eda Wooda - są tak złe, że można się w nich zakochać. Bez odpowiedniego dystansu wzbudzają niesmak i irytację. Łatwo więc o sprzeczne opinie. Spójrzcie tylko na załączoną grafikę.

Oczywiście na pierwszy odstrzał idzie Sean Connery biegający po planie w niezwykłych czerwonych gatkach oraz wielka kamienna latająca głowa (moim zdaniem bezbłędnie przygotowana). Film jest dość stary (1979), jego akcja dzieje się w dalekiej przyszłości co pozwala na przeróżne eksperymenty scenograficzne. Wszystko to schodzi jednak na drugi plan gdy zaczynamy wnikać w fabułę. Cóż tam się nie dzieje!

Za mocno rwaną i chaotyczną narracją kryje się wspaniała opowieść o przemijaniu. Nieśmiertelna garstka ludzi żyjąc niczym greccy bogowie ma za zadanie strzec kulturalnego i naukowego dorobku ludzkości. Do ich świata z brutalnego zewnętrza trafia Zed. Początkowo traktowany jak istota niższego rzędu, odkrywa gnuśność z pozoru idealnego świata mieszkańców Vortexu. 

Warto do Zardoza podejść z otwartym umysłem, przymknąć oko na pewne niedociągnięcia i cieszyć się niezwykłym przenikaniem się tandetności i genialności tego obrazu. Tytuł zdecydowanie dla psychodelicznych hardcorowców - logiki w tym tyle ile sami umiecie włożyć. W razie problemów z interpretacją pomoże wam Wikipedia. Polecam jednak pobawić się tym filmem samodzielnie.

I trzeba szukać na wszelkich portalach recenzenckich tego co wywołuje największe nieporozumienia. Niech nie będzie jednoznacznie. Bo to jest to co bawi najbardziej.

Rety, dobrze może, że piszę te swoje wypociny tutaj a nie zostałam filmwebowym trollem :)

niedziela, 20 marca 2011

sześćdziesiąty drugi

Pod wpływem impulsu i pozytywnej fali w płucach wyruszyliśmy do kina na nową polską produkcję. Przyciągnęła nas siła marki jaką jest sam w sobie Jeż Jerzy. Wiele razy śledziłam komiksowe przygody tego przekornego bohatera przesiadując w kątach stołecznego Empiku. Humor raczej niepoprawny, cięty z dużą ilością odwołań do narodowych stereotypów. Mimo pewnej wulgarności Jeż Jerzy w swojej nieugiętej walce z podwórkowymi naziolami był postacią budzącą sympatię. 

Niby mówi się że człowiek uczy się na błędach. Widać nie zawsze. Do zapamiętania:
- nie chodź do kina na polskie produkcje, to zazwyczaj strata pieniędzy i nerwów
- nie chodź do kina na adaptacje tekstów które znasz i lubisz, to zazwyczaj wywołuje niesmak i frustrację

Oba przykazania złamaliśmy i dostaliśmy to na co zasłużyliśmy. Filmowy Jerzy nie dość, że cierpi na niedostatki techniczne (momentami poziom animacji aż razi w oczy) to i fabularne. Wydaje się, że sam autor wie o tym, że tworzy gniota i pośrednio tego właśnie dotyczy opowiadana historia. Otóż źli naukowcy na podstawie marketingowej papy z przetworzonych gazet tworzą zwyrodniałego klona Jerzego, który ma się stać maskotką tłumów. Tak stworzony klon umie dwie rzeczy: pierdzieć i kopulować. Wiadomo, to się najlepiej sprzedaje. Znacząca jest kwestia jednego z nazioli która pojawia się pod koniec filmu: "co z tego, że dostajemy za to kasę jak nie możemy robić tego co kochamy".

Co na plus? To czego nie można oddać w komiksie - całkiem dobrze dobrana muzyka i dynamika niektórych scen akcji np. pościg po Warszawie czy przelot dmuchanych lal nad miastem. W tych kilku momentach animacja staje się bardziej dopracowana, ujęcia są co prawda wzorowane na amerykańskich rozwiązaniach (patrz motywy rozbijania samochodów a la Blues Brothers) ale mimo wszystko dają wizualnie radę i są nielicznymi pozytywnymi akcentami filmu.

No to teraz trzymając się pierwszego z przykazań może warto się wybrać na Salę samobójców heheh?

wtorek, 15 marca 2011

sześćdziesiąty pierwszy

Kwestia nietypowego łączenia smaków i jeśli umie się subtelnie grać na proporcjach można otrzymać coś naprawdę wyśmienitego. To co powiecie na psychodeliczny romans o seryjnych zabójcach?

Natural Born Killers to doskonała opowieść o parze morderców przemierzającej autostrady Ameryki. Zabijają z czystej przyjemności, paląc za sobą wszystkie mosty, sami dla siebie są esencją niezwyklej wolności. Historia jest banalnie prosta, absurdalna, przejaskrawiona. Wszystko czego doświadczamy z bohaterami ma charakter totalnego przekroczenia granic. Mickey i Mallory nie mają nic do stracenia, łączy ich wspólna zbrodnia. Są psychopatyczni ale pełni szczerości, wzajemnej emocji i co najciekawsze są w przekorny sposób racjonalni. Warto wgryźć się w tekst doskonałego wywiadu z Mickey'em z drugiej części filmu. Przekonujący?

Tak - para morderców uosabia bardzo atrakcyjne zło. Sublimują nasze własne mroczne popędy, nagromadzoną  społeczną złość, niechęć do przestrzegania zasad. Pociągają i odpychają zarazem.

Dużo w NBK obnażania medialnej obłudy. Czy seryjny morderca musi być zwyrodnialcem o nieumytych włosach? Czy zadawanie cierpienia innym jest wynikiem trudnego dzieciństwa? Jaka jest rola telewizji w tworzeniu ze śmierci rozrywki?

Kluczem do zabawy w tym filmie jest sposób jego wyreżyserowania - poziom psychodelii jest na bardzo zadowalającym poziomie.  Zastosowano mnóstwo kolażowych i groteskowych rozwiązań, w wielu momentach jest zabawnie chociaż być nie powinno. Dużym atutem filmu jest także świetnie dobrana muzyka.

poniedziałek, 14 marca 2011

sześćdziesiąty

toruń