czwartek, 25 lutego 2010

czternasty

Znów wątpię. Ogarnia mnie poczucie irracjonalności podejmowanych działań. Nie wiem jak usprawiedliwić sama przed sobą pisanie pracy magisterskiej. Doskonale zdaję sobie sprawę, że jej powstanie nie będzie wynikiem szlachetnej potrzeby poznawczej. Blaga. Blaga. Blaga. Wybrałam temat w ten sam sposób jak inni studenci - jest wypadkową łatwości opracowania i jego ciekawości. Motywacja rozrywkowa. Lubie grać w gry planszowe więc napiszę sto stron auto usprawiedliwienia. Będę mieć w ręku argument żeby nawracać na te hobby innych (no bo udowodniono NAUKOWO pozytywny wpływ grania!!). Głupstwa takie równie silnie mogłabym udowodnić ich szkodliwy wpływ. Relatywizm jest przygniatający. Cała społeczność naukowa przesiąknięta jest tą grą pozorów. Akademicka nowomowa w której idzie się na intelektualną łatwiznę, brodzi się w bezpiecznych bagnach specjalizacji. Co te stosy prac naukowych udowadniają? Chyba tylko to, że mamy współcześnie duży problem z mówieniem o rzeczywistości. Zasłaniamy się ułomną metodą naukową żeby zamaskować bezsilność i nie moc wyrażania przeżywania. Ochraniamy się tarczami interpretacji, wielością równorzędnych teoryjek. Wartościujemy ale nic oficjalnie - naukowcom nie wypada! Idee zakopane są pod gruzami mącących jasność wyrafinowanych pojęć. Teksty muszą sprawiać wrażenie maksymalnie obiektywnych, oderwanych od autora i adresata. Pod tą cienką warstwą humanizm gnije w własnej nie akceptacji. Marność nad marnościami. Mam nadzieję, że już niedługo powstaną programy konstruujące teksty naukowe. To wyrobnictwo jest. Uniwersytety zamieniły się w średniowieczne Cechy. Mamy mistrzów i całe rzesze rzemieślników. Uczymy się strugać teksty tak jak kiedyś czeladnicy drewno. Odstępstwa nie są mile widziane. Myślenie tym bardziej. Dostajesz dyplom czyli potwierdzenie konkretnych umiejętności i wiedzy. Kto teraz studiuje? Zgłębia tematy dla własnej przyjemności? Poszukuje wiedzy? Przebrzmiało. Ja też coś tam sobie piszę, trochę bo chcę trochę bo muszę. Zawsze najpierw wierzę dopiero później udowadniam. Te gry - czemu się za to zabrałam? Dlaczego zależy mi na tym aby wcisnąć (sprzedać, wypromować!) moje hobby innym? Świetne jest poczucie prestiżu. Nie piszę o internecie i reklamie bo to oklepane. Mogę się poczuć oryginalna w swych zainteresowaniach. Może zależy mi też na tym żeby ludzie spróbowali czegoś co wywołuje we mnie pozytywne emocje, żeby poczuli te magiczne napięcie tworzące się między graczami pochylonymi nad planszą? Może chcę wyjaśnić sama sobie co fascynuje mnie w tej formie zabawy? Może nie umiem pisać o czymś co jest poza moim życiem i wybór bliskich mi planszówek był czystko strategiczny? Jakie ma znaczenie co odpowiem na te pytania. Liczy się przecież nie ta emocjonalna wartość którą doświadczam i tak bardzo chciałabym pokazać a redukcja życia do metodologicznej naiwnej zależności. Czy warto to badać gdy już w sercu wszystko jest jasne, wszystko już intuicyjnie wiem? Nie wiem czy do kogokolwiek mój tekst trafi - promotor, recenzenci i koniec. Przeczyta może też ktoś komu będzie potrzebne parę tabelek do udowodnienia kolejnych jałowych tez. Dobudowuję swój kawałek tej absurdalnej wieży babel. Kto chciałby słuchać. Komu tak na prawdę zależy. Cele same w sobie są niepotrzebne nikomu, wszyscyśmy uwikłani w obłędne połączone zadania.

środa, 24 lutego 2010

trzynasty

Dlaczego współczesny film polski jawi mi się jako synonim marnej kinematografii? Może jest to wyraz przedsądu, innego, dawno uwarunkowanego sposobu patrzenia na rodzime produkcje. Oglądam i oceniam wedle punktu odniesienia jakim jest film amerykański. Wszystkie braki fabularne które na zachodzie można ukryć kosztownymi efektami specjalnymi są jaskrawiej widoczne poprzez niski budżet polskich produkcji. Kino to magia - umiejętność manipulowania widzem tak aby zwracał uwagę na to co chce reżyser. Im więcej szybkich cięć, dynamicznej akcji tym zafrasowany migającym obrazem odbiorca da sobie wmówić więcej. Rozrywkowe kino, tak jak muzyka discopolo, są w Polsce na takim niskim samym poziomie jak te za granicą. Nasza wiara w to, że coś zaśpiewane w obcym języku lub widok ulic Los Angeles zamiast oklepanych blokowisk, ma większą wartość jest wynikiem pewnej historycznej obłudy. Właśnie na język chciałam zwrócić uwagę. Zagraniczne filmy najczęściej oglądam z napisami. Moje oko jest na stałe uwiązane w dole ekranu. Gdy akcja przyśpiesza lub dialogi są rozbudowane siłą rzeczy percepcja zostaje ograniczona do fragmentów obrazu. Mózg popada w przyzwyczajenie. Film w języku polskim wydaje mi się zawsze w pewien sposób nienaturalny. Mam więcej czasu na myślenie, analizę szczegółów, dodatkowo nastawiona negatywnie szybko wyłapuję niedokładności i tandetność zastosowanych rozwiązań. Stereotyp jest bardzo silny. Nie oglądam większości polskich filmów bo wiem, że nie jestem w targecie. Film musi zarobić a ja do kina nie chodzę więc niejako wyłączam się z procesu (jakże demokratycznego!) konsumpcyjnej modyfikacji repertuaru. Producent wykładając kasę na film musi zawierzyć odbiorcy, my kupując bilet musimy zawierzyć producentowi. Powszechny jest jednak negatywny ferment. Dlatego wszyscy kochamy produkcje PRL'u.

Co najlepsze po tym małym wstępie polecę mimo wszystko film Rewers. Zgarnął jakieś nagrody, poważne nominacje, coś mi się o nim na zajęciach obiło o uszy. Spróbowałam. Smak miał absurdalno-psychologiczny. Wniosek wydaje się prosty. Gdy oczekujemy czegoś złego każda maluteńka dobra rzecz sprawia, że zostajemy pozytywnie zaskoczeni, gdy nie ma żadnej takiej rzeczy pozostajemy rozradowani w spełnionym przekonaniu słuszności własnego sądu. A co jeśli od tej zasady silniej działa samospełniająca się przepowiednia? Czy popadam w rozmyślanie o przedsądach na temat przedsądów? 
Dosyć.
 

poniedziałek, 22 lutego 2010

dwunasty

Na weekendowe filmowanie przygotowałam, dość przypadkowo zdobyty tytuł, Dante's Inferno. Znalazłam go na PEB'ie w dziale anime. Nie sprawdzałam żadnych recenzji bo tytuł wywołał dobre skojarzenia, bez wahania wrzuciłam film do ściągania. Liczyłam na wysublimowany estetycznie epicki dramat osobowości, dostałam potężną dawkę krwawej jatki. Dante to chłop na schwał. Wpada do piekieł z dużym majchrem i tnie wszystko co się rusza, byle tylko dostać się do ukochanej Beatrycze. Przyznam się, że Boską Komedie czytałam fragmentarycznie i dość dawno, ale dam się wrzucić do piekieł, że ma nieco inny charakter. 
Podano mi dużo akcji, popisowych plenerowych animacji, wirtuozerii uśmiercania. Niewątpliwą zaletą był innowacyjny pomysł częstej zmiany stylów animacji - najciekawsze metamorfozy przeżywała postać Wergilliusza (nieco zmarginalizowana, no bo przecież poecie nie wypada walczyć a Dante nie wykazywał potrzeby moralnego wsparcia). Zaintrygowały mnie te rozwiązanie więc sprawdziłam w necie ilu to autorów pracowało nad filmem. Mogłam tego nie robić - nic się na temat twórców nie dowiedziałam, ale odkryłam, że Dante's Inferno jest produkcją promującą grę o tym samym tytule. Nagle jasną stała się cała konstrukcja fabularna: zabijanie bossów na każdym kolejnym poziomie aż do efektownej walki z cappo di tutti cappi czyli samym Lucyferem.
I tu pojawia się istotny dylemat. Z jednej strony świetnie, że klasyka jest żywa we współczesnej kulturze ale mam jakieś (może staroświeckie) poczucie, że dokonano profanacji. Rozgrzebano i przekonwertowano egzystencjalnie nasyconą treść Boskiej Komedii na niskich lotów rozrywkę. Przez cały film próbowałam wmówić sobie, że sceny walki symbolizują zmagania duchowe. Nie,niestety nie - przemoc i fizyczność są bezpośrednim celem (gra) i środkiem (animacja). Wewnętrzny świat bohatera jest tu sprawą drugoplanową. On nie przeżywa on działa. Przemierza kręgi piekła pokonując przeszkody w postaci potworów - we wszystkich aspektach obce, nieludzkie, zewnętrzne twory. Resztkami egzystencjalnych zmagań są wspomnienia. Znów kłania się nam Freud. Wystarcza Dantemu wyciągnięcie grzechu w pole świadomości aby nastąpiła automatyczna jego niwelacja.
Jak daleko może zostać zmodyfikowana forma aby nie naruszyć spójności treści? To pytanie plącze się wokół wszystkich streszczeń czy morderczo nudnych adaptacji szkolnych lektur. Dekonstrukcja w wielu przypadkach polega na skrajnym uproszczeniu. Bez niej wile dzieł jest nie do strawienia. Ja też nie mogłam przebrnąć przez tekst Iliady, zabijały mnie tłoczące się na wszystkich kartkach przypisy. Rozumienie było kamieniste - nie można czytać wczuwając się, wchodząc w fabułę bo rwana jest ona konstrukcjami mentalnymi zbyt odległymi aby mogły być zinterpretowane intuicyjnie. I tak zdajemy się od lat na tłumaczy którzy wykładają nam sens tekstu. Czy przetworzenie Szekspira na komiks a Dantego na animacje promującą grę komputerową nie jest też rodzajem tłumaczenia ale odbywającym się niejako wewnątrz kultury? Współczesny odbiorca nie ma ochoty obcować z tym co trudne, z tym co może odsłonić skarlałe człowieczeństwo. Gubi się ciągłość sensów - do wyboru mamy więc spłycenie lub eliminacje. Efekt jest taki że wszyscy znają Dantego ale nikt nie Czytał. Dlatego może stać się doskonałym hasłem marketingowym. Siła skojarzenia połączona z mglistym znaczeniem tylko czeka na wypełnienie pustki szczególu cudownie spreparowanym idealnym pop-człowiekiem.
Znów narzekam. Chyba jednak przeczytam. Czuję potrzebę dokładnego sprawdzenia źródła. Przynajmniej tyle. Kolejny tytuł z etykietką "must read". Inaczej będzie mnie męczyć to że nie mam innej wizji Boskiej Komedii niż ta którą zaaplikowali mi w filmie.

niedziela, 21 lutego 2010

jedenasty


Jeszcze jedna porcja zdjęć - tym razem warstwy miasta. Pozdrowienia z Warszawy.




czwartek, 18 lutego 2010

dziesiąty

Zdjęcia z ferii. Zabawa w faktury. Tak jakby śniegu było zbyt mało za oknem.
 

  
  
  


  

środa, 17 lutego 2010

dziewiąty

Ostatnio sporo się działo w kwestii nowych doświadczeń. Same mocne tytuły - "M" Fritza Langa, "Tam gdzie rosną poziomki" Bergmana. Niemiecki ekspresjonizm po raz kolejny napełnił mnie świeżością formy. Kryminał który okazuje się moralnym i psychologicznym dramatem w bazowej treści brzmi banalnie: policja prowadzi nieskuteczne próby poszukiwania mordercy-gwałciciela. Ale trzeba zobaczyć bo M jest doskonałą wariacją na temat Presji (przepiękne słowo). Jest na początku parę nieudanych, przydługich dla współczesnego odbiorcy scen, ale można je wpisać w koncept ogólnej rytmiki filmu. Wszystkie  wstępne niedostatki rekompensuje druga połowa filmu. Od momentu gdy do akcji wkracza miejscowa mafia film kumuluje kilka warstw narastającego napięcia.
O Bergmanie nie napiszę - nie wiem czy zrozumiałam. Wydaje mi się nachalnie zmuszać widza do taniej psychoanalitycznej interpretacji. Szkoda, że filmowy staruch na końcu nie umiera.
Nie wiem czy istnieje jeszcze coś co może mi się nie spodobać. Ze wszystkiego da się wyciągnąć pewną przyjemność. Nawet z tanich hollywoodów - przecież ich PRZYMUSOWEMU oglądaniu i tak towarzyszy łechcące mile ego uczucie wyższości. Z reszty da się ulepić jakąś w miarę spójną interpretację lub zachwycić się formą. W najgorszym wypadku pozostaje morał lub wiedza o tym "jak filmów nie robić." Zresztą to nie tylko filmów się przecież tyczy. Czy już mam tak zaniżoną kulturalną tolerancję? Może to taki mały wybieg umysłu - jeśli coś jest kompletnie fe to czas poświęcony na obcowanie z tym musi zostać uznany za całkowicie stracony. A to już problem. Czas i tak jest zbyt skurczony, zbyt opresyjny. Na jego stratę nie mogę sobie pozwolić więc pojawia się  konformistyczna strategia przetrwania realizowana wobec problemu wiecznego wyboru. Nie chcę wiedzieć co czują ci co są zawsze nastawieni negatywnie.

Polecę jeszcze komiks - Misterium. Opracowanie graficzne trzyma poziom. Motyw wprowadzający: w małym brytyjskim miasteczku wystawiane są średniowieczne misteria. Podczas jednego z przedstawień ktoś zabija aktora odgrywającego rolę Boga. Śledztwo oscyluje między metafizyką a niepokojącą zdeprawowaną rzeczywistością. Najlepsze są dialogi, przemawiają do samego rdzenia mojego istnienia. Też ciągle się męczę z tą potrzebą całościowości świata. Racjonalizacja jest moją codzienną tarczą, filtrem co rozróżnia i nicią co zszywa wszystkie bodźce. Wierzę w spójność. Myślę magicznie, to jedyna obrona tożsamego zewnętrznego i wewnętrznego świata.

"Wzrostowi informacji zapisywanych wciąż w annałach, miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych towarzyszyły narastające trudności związane z odszukaniem faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zainteresowania. Innymi słowy, wraz ze wzrostem kumulowanej wiedzy, spadały możliwości skorzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu, uczony nigdy nie miał pewności, czy nie wyważa otwartych już przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin całego zespołu naukowców. Wydane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przestały spełniać swe zadanie wraz ze wzrostem specjalizacji. Wkrótce pojawiły się już rejestry streszczeń i wyciągi rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej."
Cytacik z opowiadanka Zajdla (Dyżur ze zbioru Wyższe Racje). Ogarnia mnie pesymizm akademicki. Czy warto brać się za jakąkolwiek naukową robotę? Nie umiem się z tego wygrzebać, pieprzone rzemiosło myśli. Rozdają certyfikaty na umiejętność poszukiwań bibliotecznych i spawanie fragmentów tekstów. Wyroby bez duszy to wszystko.

sobota, 13 lutego 2010

ósmy

Jakieś te posty takie szkolne są. Już mi się włącza autokrytyka. Zarzucam sobie, że zbyt mało refleksji, że nieładna stylistyka i sztywniacka forma. Ciągle czuje pewien opór przed nadawaniem informacji do zupełnie bezosobowej sieci. Kto jest odbiorcą? Czy tylko moje zdystansowane ja czy może moje wyobrażenie o anonimowym innym? Uogólnienie czytającego kontra specyfika piszącego. Dyskurs wynika z tego napięcia. 

Myślenie i rozumienie jest dla mnie płynięciem. Gdy czytam jakiś tekst staram się całkowicie wczuć w sytuację autora - odkryć pewną optykę świata, którą ma do przekazania mimo niedoskonałości procesu komunikacji. Zagrzebane pod słowami są osobowości, strumienie skojarzeń których wartość postrzegam, nie poprzez odniesienie do sztywnej prawdy, a do subiektywnego niepowtarzalnego przeżycia. Może to tylko efekt braku umiejętności krytyki?

Błędy i niespójności zdają się tkwić w każdym ludzkim rozumowaniu. Wolę więc traktować koncepcje jako użyteczne nakładki na rzeczywistość. Okulary paradygmaty poprzez które rzeczywistość jawi się nieoczekiwanie wciąż na nowo ale za każdym razem równie niedoskonale. Mapa tak dokładna jak odwzorowywany teren sama była by tym terenem. Czy była by użyteczna?

To jest skrajny relatywizm. To jest bezczelny pragmatyzm. Uwielbiam jednak powiększać mój intelektualny świat o coraz to nowe perspektywy. Bawić się w tym gabinecie luster. Nie obowiązuje mnie zasada sprzeczności. To jak w anegdocie o słoniu. Zwierze siedzi w ciemnym pokoju. Każdy z nas może badać je poprzez zmysł dotyku. Zależnie od tego jaką część ciała dotknął - trąbę, ucho, nogę - tak jawić mu się będzie istota słoniowatości.

Mój naturalny typ myślenia to intuicyjny syntetyk. Analiza to dobra retoryczna gierka, mogę w niej wziąć udział ale rywalizacyjne szukanie niespójności nie daje mi takiej przyjemności jak konstruowanie coraz to nowych nieskończonych całości.
Brakuje tu miejsca na wartości. Martwi mnie to. Diagnoza i opis są łatwiejsze niż ocena.

wtorek, 9 lutego 2010

siódmy

Z polecenia zabrałam się za Listy Martwego Człowieka. Ten film jest żywy. Dekoracje są przerażająco realne. Wszechobecny gruz, sypiące się budynki, zniszczone pomieszczenia, wszystko wygląda jakby było kręcone w opuszczonym mieście zaraz po zakończeniu działań wojennych. Mętny kolorystycznie obraz o dużej ziarnistości przypomina pierwsze produkcje filmowe. Nie chce mi się wierzyć, że został nakręcony w latach osiemdziesiątych.

Apokalipsa - katastrofa nuklearna - jest w Listach pretekstem do rozważań o naturze człowieka. Obserwujemy ostatnich humanistów, spektrum postaw wobec zagłady. Główny bohater racjonalizuje sytuację aby dodać sobie otuchy. Wierzy że świat nie zginął całkowicie, że ciągle gdzieś daleko jest szansa na powrót do dawnego życia. Zabija go pamięć. Jego towarzysze złorzeczą na człowieka - widzą w historii zdeterminowany bieg wydarzeń nieuchronnie zmierzający do samozagłady wewnętrznie zepsutego gatunku, inni poświęcają się dla wartości, majaczą, popadają w szaleństwo. Są wszyscy świadkami zmiany świata. Są martwi tak samo jak martwy jest świat z ich wspomnień, ten do którego zasad przystosowywali się przez długie lata. Liczą się ich reakcje w sytuacji gdy z dnia na dzień przystosowanie wymaga odrzucenia starych schematów, pogodzenia się z przygniatającą stratą i przeformułowania nadziei. Czy instynkt przeżycia jest silniejszy od potrzeby bycia sobą? Jak daleko jesteśmy w stanie oddać pola naszej osobowości aby dostosować się do świata? Kto bardziej pogodził się ze światem - ci co ruszają do centralnego bunkra czy ci którzy pozostają? 

Apokalipsa - odległy temat, science - fiction. Chyba nie. W mikroskali dostaje ją codziennie miliony osób. Ciężki wypadek, nieuleczalna choroba, utrata majątku, śmierć kogoś bliskiego. Tak samo nagłe, tak samo przekreślają całe światy wraz z kolorowymi planami na przyszłość. Przeklęta ta zmiana przez którą testuje się, czuje swe życie. Ruszaj, buduj, szukaj odległej krainy szczęścia - nie znajdziesz jeśli nie masz jej w sercu. Bez tego nie mów, że chcesz zacząć od początku. Nowe światy rodzą się w bólu. Są jedyną wolnością od siebie. Czy na pewno chcesz zabawić się w transgresję?

sobota, 6 lutego 2010

szósty

Przejazdy Olsztyn-Warszawa są ciężkimi przeżyciami kulturalnymi. Dla uciechy pasażerów, podczas podróży, wyświetlany jest film. Nie wiem kto decyduje o doborze repertuaru ale albo ma tak złe zdanie na temat gustów ogółu albo sam jest filmowym perwersem sycącym się chwilową władzą nad percepcją podróżnych. Widziałam już wiele: absurdalne filmy sensacyjne, amerykańskie gniot-komedie obowiązkowo opływające w niesmaczne dowcipy, romanse bolywoodu.

Tym razem miło mnie zaskoczono. Miałam okazję ,co prawda bardziej wysłuchać niż obejrzeć - autokar nie zapewnia komfortów kina, niedawny hit ekranów czyli Anioły i Demony. Mój sceptycyzm co do tego tytuły był oczywisty. Kod Leonarda DaVinci traktowałam jako rozbuchany marketingowy twór. Atmosfera sensacji, medialna otoczka wynosząca Dana Browna na chwilowe piedestały, presja czytania (dobre są może takie zrywy dla tej części społeczeństwa która po książkę sięga rzadziej niż niemowlaki) wystarczyły aby bardzo surowo ocenić ten tytuł. Zadziałał stereotyp inteligenta czyli odcinamy się od tego co pop. Kod w filmowej wersji obejrzałam, podobał mi się tak jak książka. Niezbyt. Anioły i Demony są kontynuacją przygód profesora Langdona. Film był świetny! Dlaczego? Jest egzemplifikacją doskonałej gry miejskiej. Rzym z całym natłokiem zabytków które potraktowane są jako wskazówki (np. rzeźby wskazujące kierunek dalszych poszukiwań, pogańska symbolika związana z żywiołami) jest świetną bazą do zbudowania przekonywującej historii. Bohaterowie podążają szlakiem Illuminatów kierowani wierszem-zagadką z księgi Galileusza. Do tego dorzucono presję czasu i odpowiedzialności - zły przestępca będzie zabijał co godzinę porwanych kardynałów. Całość podciągnięto pod ogólniejszą tematykę relacji nauki z wiarą. Aby zabawa nie była zbyt antykwaryczna wplątano akcje w bieżące wydarzenia czyli wybór papieża po śmierci Jana Pawła.

W filmie całą intelektualną robotę odwala Langdon - ma wiedzę która umożliwia mu rozszyfrowywanie kolejnych zagadek. Widz zwolniony jest z myślenia, ma za to okazję w błyskawicznym tempie zwiedzić (z zainteresowaniem!) sporo ważniejszych zabytków. Założę się, że już funkcjonują specjalne trasy dla turystów "tropem Illumniatów". Dan Brown dobry jest w tym swoim łączeniu fikcji z rzeczywistością. Siedzi w tym spory walor edukacyjny. Historia staje się ekscytującym przeżyciem. Też chciałabym komuś umożliwić przeżycie takiej przygody.

czwartek, 4 lutego 2010

piąty

"Lot nad kukułczym gniazdem" w Teatrze Studio nie mógł uniknąć porównania z książkowym i filmowym pierwowzorem. Trzy media, jedna historia. Wersja literacka przekonała mnie najbardziej - to dzięki niespokojnym wizjom, introwertycznej emocjonalnie przekonywującej narracji. Książkę się przeżywa, śni się koszmar wraz Bromdenem. Sztuka pozwoliła mi na nową optykę treści. Nie wiem na ile było to zamierzeniem reżysera a na ile kwestią nabycia przeze mnie nowej dojrzałości (książkę czytałam dawno jako uboższa w doświadczenia i wiedzę osoba). Postacie Rachel i McMurphego stały się symbolami freudowskich sił naciskających na ego - słabych, zdezorientowanych życiem pacjentów. Obie postacie mają charakter despotyczny, uważają własny porządek świata za jedyny słuszny. Chorzy mający poczucie egzystencjalnej słabości bezkrytycznie legną do któregoś ze skrajnych biegunów. Szefowa oddziału wymaga szanowania reguł. W scenie z terapią grupową świetnie odzwierciedla mechanizm superego - obwinia, wywołuje wstyd sama jawiąc się jako moralnie nieskazitelna. McMurphy to id w najczystszej postaci - skazany za niepohamowane folgowanie przyjemnościom ciała. Manipuluje pacjentami przy użyciu prostych podniet. Daje im ulotną ale osiągalną radość, Rachel proponuje wymagające pracy ale bezpieczne przystosowanie.

Przedstawienie było by idealne gdyby przenieść do niego filmowego McMurphiego (Nicolson) - brakowało go szczególnie w scenie oglądania nieistniejącego meczu.

wtorek, 2 lutego 2010

czwarty

Do polecenia na miły zimowy wieczór film Wyspa (Ostrov). Mimo, że nie daje ani wizualnego ani intelektualnego kopa urzeka spokojem. Podoba mi się zaprezentowana surowość formy i treści. Główny bohater, nie do końca umyślnie, strzela do swojego przyjaciela. Winiąc się za zabójstwo mieszka na niewielkiej wyspie gdzie prowadzi życie niesfornego mnicha. Dobrze pokazano kontrast przerażonego własnym grzechem pokutnika ze społecznością reszty duchownych - wykształconych ale nie zaangażowanych emocjonalnie w wiarę. Bohater jest symbolem religii intuicyjnej i szczerej, płynącej z serca a nie z ksiąg.

Wydaje mi się, że analogiczna postawa jest warunkiem samodoskonalenia. Po pierwsze wytrwałość. Świadomość tego, że coś jest nieosiągalne przy jednoczesnym całkowitym poświęceniu się temu w realizacji. Doskonałość jest granicą która zawsze kryje się tuż za horyzontem. To bardziej próba siebie - ile jestem w stanie przejść, jak wiele mam potencjału, gdzie jest granica moich możliwości. Stawianie siebie przeciwko sobie w perspektywie nieskończoności.

Po drugie: potrzebna jest auto pokora. Poczucie własnej marności jest źródłem siły, motorem życiowego ruchu, chęci rozwoju. Czytałam dziś "Chryzantemę i miecz" (Benedict). To książka o wzorach kultury japońskiej - o tym jak ich codzienność uwikłana jest w kategorię symbolicznego długu wobec rodziny, cesarza, społeczeństwa a przede wszystkim własnego honoru. Bycie samo w sobie jest już pewną pożyczką, wszystkie działania tradycyjnego Japończyka są próbą jej spłacenia. Mimo, że na pierwszy rzut oka wydaje się to zupełnie sprzeczne z mentalnością zachodu - stawiającą na wypracowanie sukcesu i walkę o zdobycie zasobów materialnego czy duchowego dobra, to gdzieś w tej azjatyckiej postawie widzę powiązanie z chrześcijańską koncepcją grzechu pierworodnego. Pozostaje więc być najlepiej jak się da mimo zewnętrznej sprzeczności(czy chcemy w niej widzieć rękę Boga-los czy nacisk społeczny). Móc powiedzieć, że zrobiłam wszystko na co tylko było mnie stać. I umierać w spokoju nawet jeśli się nie udało.

Po trzecie:
Anatolij miał swoją samotną wyspę spokoju.

poniedziałek, 1 lutego 2010

trzeci

Fast Info - kaloryczne, przyjemnie warunkujące i koszmarnie niezdrowe żarcie danych w internecie sprawia, że czuję się jak obrosły tłuszczem i niezdolny do przyswajania lekkiej codzienności grubas. Wciągam ile się da i czego się da - grono, onet, wykop, demotywatory. Czuję, że jestem już nasycona, ale dalej pożeram zbędny tekst łapczywie i bez opamiętania. Dobrobyt konsumpcji informacji blokuje mi możliwość delektowania się smakiem. Nudzę się nad naukowym tekstem - nie wytrzymuję liniowej struktury myśli. Dziś w bibliotece czytałam dwie książki na zmianę. Pomogło. Brakowało mi opcji "wyszukaj najważniejsze hasła". Nastawiam się na przyswojenie a nie na przetworzenie. Próbowałam metody stawiania pytań do każdego przeczytanego akapitu, zabawy w negacje tez i wyszukiwania osobiście ważnych fragmentów. Pomaga ale jest nieefektywne, zrezygnowałam z tych pomysłów.
Przeczytane książki nie zostają w mojej głowie. Wstydzę się tego, że znam je i ich nie znam zarazem. Czasem ze zdziwieniem natrafiam na ich treść gdy trzeba argumentować w interesującej rozmowie. Nadchodzą z nagła jako wynik skojarzenia lub potrzeby działania. To hipertekst umysłu. Żadna tam wiedza. Przerażająca nienaukowa intuicja oraz granie sloganami by wygrać grę w rozmowę. Brakuje mi przekonań i wartości.
Przetacza się przeze mnie hydra kultury.
Dziwie się sama sobie jak wiele przyjemności daje mi otępienie.

Cierpią ze mną: Eriksen (Tyrania chwili) i Postman (Technopol)