niedziela, 10 października 2010

czterdziesty piąty

Z racji że był czwartek, w kieszeni pusto a i nuda przycisnęła, postanowiliśmy przejść się do Zachęty na darmowe ukulturalnianie. Obejrzeliśmy dwie skrajnie odmienne wystawy - młodego polskiego malarza Jakuba Juliana Ziółkowskiego i zaangażowanej francuskiej feministycznej artystki. Ponieważ w brzuchu ugrzęzła mi porcja tanich obiadowych frytek nie mogłam osiągnąć wysokopoziomowej kontemplacji. Więc bardzo pobieżnie:

Aktualnie fasadę budynku Zachęty zdobi reprodukcja jednej z prac Ziółkowskiego. Ekspresyjny portret przyciąga uwagę witkacowską kreską i intensywną kolorystyką. W kompozycje wplecione są  dwa elementy, które wydają się być stałym przedmiotem artystycznej fiksacji autora. Pet i cyc, w różnym stopniu zagęszczenia i wykrzywienia, pojawiają się na większości prezentowanych w Zachęcie obrazów. Innym ulubionym motywem Ziółkowskiego wydają się być trupki (szkielety) i rozbuchana roślinność lub układ krwionośny. Z jego obrazów wylewa się cielesność, są z jednej strony mocno surrealistycznej z drugiej nagromadzenie szczegółów przywołuje na myśl tryptyki Boscha. Dużo niezdrowej, turpistycznej imaginacji. Gość jest prawdziwym malarskim stachanowcem, wypuszcza obrazy seryjnie po kilkanaście rocznie. To co mieliśmy okazję zobaczyć to tylko przedsmak. Trzy sale - zdążyłam ledwie wniknąć w proponowaną atmosferę, a już trzeba było ją zmienić.

Na piętrze Annette Messager ze swoją dziwna, zanurzoną w półmroku wystawą, prezentuje poprawiane markerem zdjęcia fragmentów ciał (świetny motyw z przeróbką twarzy młodych kobiet, pokrycie ich delikatnymi liniami zmarszczek) i kilka instalacji wykorzystujących głównie potencjał materiału. Całość jednak wydawała mi się mocno odległa, miękka emocjonalnie, jakby była w pełni dostępna tylko samej artystce. Wystawa zupełnie nieinwazyjna w stosunku do odbiorcy, bardzo lekka ale momentami  także intrygująca. Szczególnie warto polecić ostatnią, magiczną pracę wykorzystującą nadmuch i jedwabną, półprzezroczystą płachtę.

poniedziałek, 4 października 2010

czterdziesty czwarty

Weekendowa dawka bezkontekstowych bodźców: go, gra miejska, csw, kino. Miotanie się, nieskoordynowane zapełnianie czasu. Brak wątku głównego. Byle dalej, byle nie siedzieć w miejscu. Taka też notka.

Moje Winnipeg: film nietypowej narracji. Jest niczym opowieść usłyszana w podrzędnym barze z ust elokwentnego pijaka. Rwana fabuła, rytmika powtórzeń, przerysowane osobiste treści. Dla mnie tytuł o tyle interesujący, że opowiada o kształtowaniu tożsamości poprzez pryzmat miasta, o tym jak miejsce w którym dorastamy staje się punktem odniesienia na resztę naszego życia. Dla Guy'a Maddina jest to rodzaj przekleństwa z którym radzi sobie poprzez filmową autopsychoanalize. W formie czarnobiałego dokumentu, opowiadając o emocjonalnie przesiąkniętych miejscach i zdarzeniach negocjuje wspólną historie przestrzeni i uwikłanej w nią jednostki. Film jest zarazem nieco absurdalny jak i konsekwentnie nużący, jest zapewne taki jak samo Winnipeg.

Gra miejska na Ursynowie. Ogólne wrażenia pozytywne chociaż do niektórych rozwiązań technicznych mam spore zastrzeżenia. Po pierwsze zaplanowano zbyt duże odległości między zadaniami. Przez kilka godzin błąkaliśmy się na obszarze rozciągającym się szeroko wokół czterech stacji metra. Nie pomogła możliwość korzystania ze środków komunikacji miejskiej. Czekanie 15 minut na autobus było czasowym samobójem. Presja czasowa była jednak bardzo motywująca i stała się emocjonalną osią rozgrywki. Ciekawym pomysłem było wprowadzenie do gry tzw. agentów - w wyznaczonym czasie można było otrzymać od nich niecodzienne (robot ze śmieci, obsłużenie decków) ale wysoko punktowane zadanie. Punkty zbieraliśmy także szukając "guźców" i odpowiadając na pytania dotyczące historii Ursynowa. Niektóre z nich były trochę zbyt trudne, wymagały rzetelnej wiedzy. W ich rozwiązaniu nie pomogli nawet wypytywani dzielnicowi tubylcy. Podczas zabawy odwiedziliśmy niesamowite miejsca. Osobiście największe wrażenie wywarła na mnie Górka Cwila i Świątynia Opatrzności. Miłym akcentem było zakończenie gry w, znanym z mediów, nielegalnym parku gdzie mieliśmy okazje posadzić, otrzymane po wykonaniu jednego z questów, cebulki krokusa. 
Foto by Maciek S.
CSW. Zależało mi na wystawie dotyczącej zjawiska widzenia (od iluzji po teorie). Trochę się jednak zawiodłam bo ekspozycja jest co najmniej średnia. Oprócz ciekawego działu o aleatoryźmie obrazu (oczywiście mocny abstrakt) i jednej miłej wyprofilowanej szybki nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi. Fakt, że nie zobaczyliśmy wszystkiego - zostaliśmy przepędzeni z wystawy ponieważ zbliżał się czas zamknięcia galerii ( takie są konsekwencje oglądania wszystkiego dokładnie...) Mnóstwo czasu straciliśmy na części Rzeczy budzą Uczucia. Zebrano na niej dzieła z kolekcji CSW, większość widzieliśmy wcześniej przy różnych okazjach. Pojawiły się jednak nieznane perełki - cudowne słuchowisko o człowieku poruszającym się po liniach kwadratu i wspaniała instalacja z mięciutkiej włóczki (nazwiska jak zwykle wyleciały mi z głowy). Dużo frajdy sprawiło mi także oglądanie nagich, maszerujących ze śpiewem na ustach żołnierzy.