środa, 29 września 2010

czterdziesty trzeci

Najlepsze kulturalne kąski dostaje się z najbardziej zaskakujących źródeł. Miałam okazję spotkać kiedyś sympatycznego, lecz nieco wykrzywionego przez narkotyczne wizje kucharza. Człowiek ten umknął z mojej percepcji równie szybko jak się pojawił, zostawił jednak po sobie kartkę z dużym i wyraźnym napisem: SLEUTH (1972). Jest to tytuł filmu który zanotował dowiedziawszy się, że moją pasją są wszelkiej maści gry. Od tamtego czasu minęły ponad cztery miesiące. Samo słowo, niczym złośliwy mem, nawiedzało co jakiś czas moją świadomość. W końcu trafiło na dobry moment, na jeden z tych jesiennych deszczowych wieczorów podczas których z przyjemnością oddać się można dobrej kinematografii. Z racji braku konkretnego pomysłu na to co można wartościowego obejrzeć, wybraliśmy właśnie zagadkowy Sleuth.

Chociaż na portalach filmowych Sleuth określany jest jako klasyczny kryminał dużo bliżej mu do zwyrodniałej atmosfery Funny Games. Mamy więc motyw podłej, upokarzającej zabawy - tym razem w eleganckim brytyjskim stylu. Rzecz toczy się w zamku starego arystokraty. Jest on pisarzem i zarazem pasjonatem gier, jego mieszkanie i ogród są istnym ludycznym rajem. Duże wrażenie robią drobne dekoracje: krzyżówka na ścianie w toalecie, egipski zestaw do senet czy białe, nic nie przedstawiające puzzle. Drugim - i zarazem ostatnim bohaterem - jest młody właściciel zakładu fryzjerskiego. Konkuruje on o względy pięknej żony bogacza. Wystarczy, że wykona jedno zadanie a Margaritta będzie jego...

Dzięki doskonałej grze aktorskiej i sprytnym zwrotom akcji, ten ponad dwu godzinny film, trzyma widza w dobrze regulowanym napięciu. Interakcje między bohaterami tworzą wielopoziomową, chorą grę. Granica między zabawą a rzeczywistością jest wciąż przesuwana, widz gubi się wśród kolejnych mistyfikacji. Minimalna obsada  i duszna przestrzeń domu sprawiają, że z jednej strony mamy wrażenie teatralności obrazu z drugiej jest to ważny element budujący atmosferę filmu. 

Sleuth polecam jako ciekawostkę filmową. Znajdziemy w nim kilka dobrych dialogów, będziemy oscylować między skrajnymi emocjami a kilka scen ma szansę zaskoczyć nawet wytrawnego kinomana. Zdecydowanie nie dla moralnie wrażliwych lub osób gustujących w szybkich cięciach i dynamicznej akcji.

poniedziałek, 27 września 2010

czterdziesty drugi

Konwenty w Olsztynie traktuje bardzo emocjonalnie. Z jednej strony zdaję sobie sprawę jak dużo pracy kosztuje przygotowanie fajnej, dobrze zorganizowanej imprezy, z drugiej skręca mnie gdy widzę niedociągnięcia wersji finalnej. Z wrześniową Conquistą było tak, że bardzo długo nie wierzyłam, że  konwent w ogóle się odbędzie. Informacje które do mnie docierały miały negatywne zabarwienie - a to brak pieniędzy na wynajęcie szkoły, a to konflikty wśród organizatorów, a to jakieś niejasności związane z ustalaniem programu. Problemy narastały, ciężko było zdobyć rzetelną informację co się tak na prawdę dzieje - czy ktoś się nimi realnie zajmuje czy całe to przygotowanie to bujanie w obłokach. Szczególnym pesymizmem napawał fakt, że poprzednia taka inicjatywa spaliła na dzień przed startem. 

W pewien sposób należą się więc gratulacje. Po pięciu latach od Kałasznikonów w Olsztynie znów zagościła duża impreza dla fanów fantasy i anime. Mimo znikomej, szeptanej promocji spotkania (co wciąż wydaje mi się najpoważniejszym niedociągnięciem konwentu) goście dopisali. Nie znam dokładnych szacunków ale pojawiło się ponad 150 osób. Złym pomysłem było rozbijanie atrakcji po trzech piętrach szkoły. Chociaż sale panelowe i konkursowe zapełnione były ludźmi, korytarze momentami stawały się zupełnie puste. Większe zbicie atrakcji w przestrzeni nadało by konwentowi zarazem atmosferę sympatycznej kameralności jak i sprawiło by, że interakcje między uczestnikami stały by się bardziej dynamiczne. Poprzebierani mangowcy snuli się korytarzami swojego piętra, oderwani od rzeczywistości fantaści rozstawiali swoje zabawki po kątach. Czuć było izolacje obu grup. W tym względzie organizatorom zabrakło nieco śmiałości. Ja sama na część japońską rzuciłam tylko okiem, trzymałam się na niepisany ale odczuwalny dystans jasno wyznaczający obszar "nasz" i "wasz". Szkoda bo takie spotkania jak Conquista mogą służyć budowaniu płaszczyzny porozumienia między obiema grupami i efektywniejszej współpracy w przyszłości.

 Ze strony fantastów przygotowania wypadły przyzwoicie. Oprócz pojedynczych paneli które nie odbyły się z braku zainteresowanych słuchaczy, wszystkie zaplanowane atrakcje zostały zrealizowane zgodnie z planem. Z racji obsługi gamesroomu udało mi się wyrwać tylko na jeden panel. Świetnie się bawiłam słuchając z niedowierzaniem absurdalnych faktów o nowej edycji Warhammera. Dużą atrakcją były LARPY - jeden symboliczny z dużą dawką hazarodowej ekscytacji, drugi (kontener) miałam okazję przez chwilę podejrzeć i wnioskując po minach i zapoconym, pełnym napięcia powietrzu zamkniętego pomieszczenia, do którego się wdarłam, zaoferował grającym dużą dawkę emocjonalnego żużlu. Dodatkową atrakcją był mini turniej battla. Miło było znów spotkać pochylonych nad blatem dawno nie widzianych strategów. Gamesroom nie był okupowany. Ci jednak którzy do niego zajrzeli zazwyczaj utykali na dłużej. Bardzo się cieszę z przyłączenia się do nas ekipy goistów. Od ich mistrza (symultanicznie trzaskał nawet pięć gier) można było się wiele nauczyć o tej jakże eleganckiej grze. Czy sam gamesroom wypadł dobrze czy źle pozostawiam waszej ocenie. Osobiście zebrałam na konwencie dużo pozytywnej energii i mogę uznać, że impreza się udała. Przy kolejnej okazji trzeba lepiej przemyśleć niektóre kwestie organizacyjne i formalne - jest to do dopracowania. Następnym razem liczę na pełniejszy dialog, pewne informacje i realną współpracę.

PS: Japońskie jedzonko powinno dostać mandat sanepidu.

poniedziałek, 13 września 2010

czterdziesty pierwszy

Od czasu praktyki w redakcji Nowej Fantastyki mam wyrzuty sumienia. Nie kupuję tego miesięcznika, często szkoda mi nawet paru groszy na przeterminowane numery sprzedawane w budzie na dworcu kolejowym. Dawniej NF czytałam regularnie,  sprawiało mi przyjemność podążanie za świeżą wizją opowiadań,  felietony kształtowały moje myślenie o fandomie, społeczeństwie, literaturze. Z tej ekscytacji treścią niewiele zostało. Możliwe, że to ja się zestarzałam i obrosłam gnuśnym krytycyzmem, jednak podsłuchując rozmowy w redakcji bardziej prawdopodobne jest to, że czasopismo przeżywa swój kryzys, a może nawet powolny upadek. Kompromis ceny, jakości i popularności jest w tym przypadku zabójczy. Mimo wszystko ostatnio zdecydowałam się zajrzeć do NF ponownie. To chyba efekt po polconowego powrotu do korzeni. I w gruncie rzeczy nie zawiodłam się - przez ten rok prawie nic się nie zmieniło. Opowiadania były co najmniej średnie, negatywnie zaintrygowało mnie jedno z nich wydające się niezamierzoną parodią Dukaja. Trafiło się także ekologiczne sf i jeszcze jakiś tekst, który bezwiednie wymazałam z pamięci. Nowość to miniatury literackie. Z jednej strony to najlepsze teksty numeru, z drugiej wydają się zapychaczem objętości pisma. Artykuł o wojnach to wyliczanka filmów i książek tematycznych, która może przyda się w nudny zimowy wieczór, ale sam tekst trąci mocno banałem. Bardzo szkoda, że redakcja zrezygnowała z felietonów. Ich miejsce zajęła kolejna porcja recenzji. I tu jest klucz całego wywodu. Bo niby słaby numer, narzekać mogłabym długo ale to właśnie recenzje sprawiły że te 9.90 zł nie uznam za wyrzucone.


Aż całą stronę redakcja poświęciła najnowszej książce Pat Cadigan "Głupcy". Autorkę reklamowano jako piszącą soczysty emocjonalnie cyberpunk. Coś w tej recenzji wzbudziło moje zainteresowanie na tyle, że przy najbliższej wizycie w bibliotece jakby od niechcenia szukałam jej nazwiska pośród całej masy zgromadzonej książek. I była - co prawda nie opisywani świeżutcy Głupcy ale mały zbiór opowiadań. Wzory. Trochę ponad 200 stron, dobre na początek, na posmakowanie stylu. Wstęp do zbioru był chaotyczny i zaczepny zarazem. Bardzo lekki formą. Okazało się, że idealny do wprowadzenia w klimat opowiadań. Cadigan nie pisze w prost. Emocje i fabułę trzeba łuskać z poszczególnych zdań. Jest świetnym psychologiem społecznym, odbija się od prostego motywu i kreuje duszną, niepokojącą sytuację, której znaczenia wcale nie chce się w pełni dopuścić do świadomości. Wnioski dosięgają czytelnika jakby podskórnie, biją po mordzie intuicją myśli a ciarki mrocznych archetypów przechodzą po plecach podczas czytania Ene, Due, Rabe czy Opiekunki mojego brata. Jest w tych tekstach coś co każe na parę minut odłożyć książkę i z niepokojem przetwarzać to co się przed chwilą przeczytało. Parokrotnie wracałam do najważniejszych akapitów tekstów z pytaniem: czy aby na pewno ...? Jako podsumowanie zamieszczam cytat z Kuszenia ślicznego chłopca, które to opowiadanie (obok Chłopców na deszczu) zrobiło na mnie największe wrażenie:
" Po tej stronie nie ma żadnej różnicy. Może nigdy jej nie było. Jeśli mnie kochasz, oglądasz mnie. Jeśli na mnie nie patrzysz to masz mnie gdzieś, a jeśli masz mnie gdzieś to ja się nie liczę. Jeśli ja się nie liczę to nie istnieje."

Ja już dałam się zdigitalizować. Tu jest mój elektroniczny raj, medialna nieśmiertelność. Odciskam wyidealizowany kształt, zamrażam własną zmianę.

sobota, 11 września 2010

czterdziesty

Forma gór
 





środa, 8 września 2010

trzydziesty dziewiąty

Istnieje ruchoma żyła energetyczna a jej źródło co roku wybucha w fantastycznej eksplozji w innym miejscu w Polsce. Jest coś niesamowitego w Polconie bo chcę być częścią tego małego magicznego świata ponownie. Niesiona pozytywnymi wspomnieniami już teraz nakręcam się na wyjazd do Poznania, mam kupioną koszulkę z Łodzi, i podarowaną tegoroczną z Cieszyna - powoli zaczynam czuć się jak stały bywalec tego największego konwentu. Za weterankę uznam się gdy będę mieć tyle pamiątkowych bluzek by na każdy dzień czterodniowej imprezy móc założyć inną.

Przy akredytacji zaczepił nas dziennikarz z mikrofonem. Siedzieliśmy na śpiworach i plecakach z obłędem w oczach przeglądając program (zupełnie bez percepcji jego treści - raczej syciliśmy się objętością zapisanej gęsto broszurki). Nieco zblazowany gość zaczął od pytania o to skąd przybywamy. Jego szara twarz na chwile rozjaśniała w zdziwieniu gdy usłyszał, że  z drugiego krańca kraju. Freaks. Może też się przebieramy za elfy albo gobliny? Nie aż tak źle nie jest, Maciek w zamian zaproponował równie niezrozumiałą opowieść o cudownej japońskiej desce. No i to że przyjechaliśmy nie znając konkretnych atrakcji. Reporter nagrał na prawdę sensacyjny materiał, a my ruszyliśmy zostawić toboły w schronisku.

Niby przyjechaliśmy w ciemno, ale każdy w duchu liczył na dobry panel, jakąś sesyjkę lub larpa i granie w planszówki do bladego rana. Mimo pewnych niedogodności przestrzenno-organizacyjnych konwentu można powiedzieć, że dostaliśmy to czego chcieliśmy. Z dużą nawiązką. Tricon był prawdziwym studenckim rajem, cały dzień siedzieliśmy w salach wykładowych Politechniki Śląskiej. Wybieraliśmy mocno postmodernistycznie - skakaliśmy między salami zmieniając co godzinę klimat: od naukowego (prześwietny panel o ludzkiej entropii), poprzez klasyczny rpg'owy (co to jest jeepform?) i konkursowy (z pozytywnym skutkiem!) aż po dziecięcy gdzie w pocie czoła pracowaliśmy nad doskonałą formą origami. Nie obyło się jednak bez paru wpadek - prelekcje o Lemie i technologii w Diunie mnie osobiście mocno znużyły. Sinusoida i tak oscylowała bardzo wysoko. Zawiedliśmy się za to na larpach - większość z nich po prostu się nie odbyła, "Tożsamość DROIDA" jedyny na który się załapaliśmy szybko przekształcił się w ekonomiczną psychozę obliczeń. Było ekscytująco, choć gdy emocje opadły mieliśmy wiele zastrzeżeń do szczegółów przygotowania, bardzo grywalnego w gruncie rzeczy, pomysłu. Psychicznie poturbowała nas sesja. Jesteśmy spaczeni własnym stylem gry - ze strony MG miało być miło, bohaterowie z supermocami, heroic itp. wyszedł scjentystyczny terror podejrzeń. Godzinami błąkaliśmy się w laboratorium szukając sensu i celu. W końcu jedyne czego pragnęłam to uwolnienie się z mentalnej pułapki - jakkolwiek: przytakując prowadzącej lub dążąc do samounicestwienia postaci. Ponoć nie rozegraliśmy nawet wstępu do właściwej przygody. Może i dobrze. Długo będę to wspominać.

W pamięci zostanie mi także wieczór z dodatkiem do Stronholda. Nikt nie chciał nam wytłumaczyć zasad do tej skomplikowanej gry oprócz samego autora. Trzewiczek wyjął pudło z prototypem i na parę godzin zamieniłam się w dzielnego obrońcę średniowiecznego grodu. Wszystko szło gładko, nieumarli ledwo podchodzili pod mury twierdzy gdy naglę w przedostatniej turze pchani zabójczym dla obrońcy rozwiązaniem mechaniki wdarli się do środka. Szkoda, że nie mieliśmy okazji podzielić się z autorem krytycznymi uwagami. Może by coś pomogły w zbalansowaniu gry. Niestety jak podaje stronka Portalu tytuł poszedł już do druku. Zobaczymy czy bardziej grywalny :)

Oczywiście imprezie dodawało atrakcyjności samo miasto. Cieszyn trochę polski trochę czeski. A więc piwko i przedziwna dwujęzyczna komunikacja przy pomocy której o dziwo można było całkiem rozsądnie się dogadać. Po konwencie ruszyliśmy w pełną przesiadek drogę do Kłodzka a następnie w góry stołowe. Warto było choć na jeden dzień zaszyć się w lasach i pobłądzić wśród  posępnych kilkumetrowych kamieni. Deszczowa i mglista pogoda która wpierw zachwyciła nas swoim warhammerowym urokiem szybko jednak dała nam w kość. Przemoczeni do szpiku kości uciekliśmy do cywilizacji i codziennego życia. Ale już za rok...