czwartek, 4 lutego 2010

piąty

"Lot nad kukułczym gniazdem" w Teatrze Studio nie mógł uniknąć porównania z książkowym i filmowym pierwowzorem. Trzy media, jedna historia. Wersja literacka przekonała mnie najbardziej - to dzięki niespokojnym wizjom, introwertycznej emocjonalnie przekonywującej narracji. Książkę się przeżywa, śni się koszmar wraz Bromdenem. Sztuka pozwoliła mi na nową optykę treści. Nie wiem na ile było to zamierzeniem reżysera a na ile kwestią nabycia przeze mnie nowej dojrzałości (książkę czytałam dawno jako uboższa w doświadczenia i wiedzę osoba). Postacie Rachel i McMurphego stały się symbolami freudowskich sił naciskających na ego - słabych, zdezorientowanych życiem pacjentów. Obie postacie mają charakter despotyczny, uważają własny porządek świata za jedyny słuszny. Chorzy mający poczucie egzystencjalnej słabości bezkrytycznie legną do któregoś ze skrajnych biegunów. Szefowa oddziału wymaga szanowania reguł. W scenie z terapią grupową świetnie odzwierciedla mechanizm superego - obwinia, wywołuje wstyd sama jawiąc się jako moralnie nieskazitelna. McMurphy to id w najczystszej postaci - skazany za niepohamowane folgowanie przyjemnościom ciała. Manipuluje pacjentami przy użyciu prostych podniet. Daje im ulotną ale osiągalną radość, Rachel proponuje wymagające pracy ale bezpieczne przystosowanie.

Przedstawienie było by idealne gdyby przenieść do niego filmowego McMurphiego (Nicolson) - brakowało go szczególnie w scenie oglądania nieistniejącego meczu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz