Muzeum
Narodowe przytłacza swoimi przestrzeniami. Gdy się w nim znajduję
mam wrażenie błąkania się w labiryntach ponadczasowego pałacu.
Sale rozwarstwiają się, przechodzą płynnie w kolejne równie
obszerne pomieszczenia tak aby zwiedzający miał wrażenie, że
zebrano tu całe hektary sztuki. Orientacja na konkretny wiek była
więc zbawienna. Cały czas dokuczała mi jednak gęstość
prezentacji dzieł. Moja percepcja jest skrajnie postmodernistyczna –
skokowa i chwilowa. Gdy w polu widzenia znajduje się parę obrazów
mimowolnie, zanim zdążę się zastanowić nad interpretacją,
rozszyfrowaniem alegorii lub doskonałością formy frunę już do
kolejnego bodźca.
W
natłoku dzieł wyróżniały się wszelkie odstępstwa od
ugrzecznionych treści. Pieczołowicie oddane wnętrze rzeźni,
deformacje postaci, groteska (przypalanie jakiegoś człowieka
ogniem, ekstaza jedzącego soczewicę) czy fantastyczne pejzaż
architektoniczne wywoływały na mojej twarzy porozumiewawczy
uśmiech. Szukałam potwierdzenia, że dawna sztuka to nie tylko
pompatycznie rozbuchane sztywniactwo. Nietypowe dzieła dały się
objąć błyskawicznie – koncept był wyraźny, jakby nieco zbyt
współczesny i nie wymagał wnikliwej znajomości mitologii aby
docenić ich urok. W drugiej kolejności przyciągały moją uwagę
rozwiązania malarskie, pewien estetyczny urok, spektakularność lub
innowacyjność form. Wyparcie się Św. Pawła było esencją zabawy
ze światłem – trzy plany, trzy inne źródła światła.
Przekonywujące i plastyczne niuanse wzbudziły mój podziw dla
techniki artysty. Ciepłem, miękkością i bajkowością kreski
urzekli mnie Holendrzy. Dużo w tych obrazach było serca. Cieszyłam
się bardzo gdy na obrazach z innych części europy dostrzegłam
ukłony w stronę mistrzów epoki. Były więc ciemne obrazy
czerpiące z Caravaggia i miękkie dynamiczne kompozycje stylizowane
na Rubensa. Symbolika była jednak często zbyt ciężka i szybko
porzucałam głębszą analizę treści.
To
trochę jak z filmem – jestem szkolona w odczytywaniu sensów,
analizie powiązań obrazów. Smakuje sobie z lubością ciężkie
metafory których rozszyfrowanie wymaga specyficznego nastawienia do
oglądanego filmu. Czerpię przyjemność z czegoś co dla innych
jest monotonnym zagmatwaniem – wystarczy potraktować dzieło jak
zagadkę. Tą postawę mogę przenieść na malarstwo. Dotkliwie
odczuwam jednak jak małe doświadczenie mam w wyłapywaniu zawartych
w nich konstruktów sensów. Oczywistości nie są zadowalające na
dłuższą metę. Ogromny obraz "Stworzenie świata" jest świetny pod
względem przedstawienia genezis ale nie kryje żadnej tajemnicy. To
samo wrażenie miałam oglądając „Szeroką i wąską drogę
życia” czy „Niedopasowaną parę”- małe połechtanie ego gdy
wszystko jawi się jako znana alegoria. Uświadomiłam sobie, że
sprawa sięga daleko głębiej i ciekawiej gdy przypadkiem
podsłuchałam muzealnego przewodnika. Opowiadał o martwej naturze
na którą parę minut temu zdążyłam z dużą dozą obojętności
rzucić okiem. Przewodnik omawiał znaczenie występujących na
obrazie kwiatów, symbolikę napełnionych do połowy naczyń. To
prosty komunikat. Jak mogłam nie zauważyć? Zapomniałam o
patrzeniu wielowarstwowym. Nie doceniłam subtelności przekazu. To
jest jednak trudne. Wymaga zupełnie innego nastawienia, chęci i
czasu. Trzeba by zacząć patrzeć tak jak nowożytni kupcy -
delektować się jak najdłużej jednym dziełem.
Zaskoczyła
mnie jeszcze jedna rzecz. Przedstawienia cierpiącego Jezusa zmieniły
się w szokujący sposób od średniowiecza. Chrystus nabrał ciała (czasem był wręcz pulchny!)
a jego przedstawianie stało się bliższe. Perspektywa obrazów
pomyślana była tak aby odbiorca znalazł się blisko wydarzeń,
miał poczucie bycia jednym z uczestników. Podniosłość chwili
została uzyskana zupełnie nowymi środkami, dynamicznie i zupełnie
swobodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz