wtorek, 2 marca 2010

szesnasty

Muzeum Narodowe przytłacza swoimi przestrzeniami. Gdy się w nim znajduję mam wrażenie błąkania się w labiryntach ponadczasowego pałacu. Sale rozwarstwiają się, przechodzą płynnie w kolejne równie obszerne pomieszczenia tak aby zwiedzający miał wrażenie, że zebrano tu całe hektary sztuki. Orientacja na konkretny wiek była więc zbawienna. Cały czas dokuczała mi jednak gęstość prezentacji dzieł. Moja percepcja jest skrajnie postmodernistyczna – skokowa i chwilowa. Gdy w polu widzenia znajduje się parę obrazów mimowolnie, zanim zdążę się zastanowić nad interpretacją, rozszyfrowaniem alegorii lub doskonałością formy frunę już do kolejnego bodźca. 
 
W natłoku dzieł wyróżniały się wszelkie odstępstwa od ugrzecznionych treści. Pieczołowicie oddane wnętrze rzeźni, deformacje postaci, groteska (przypalanie jakiegoś człowieka ogniem, ekstaza jedzącego soczewicę) czy fantastyczne pejzaż architektoniczne wywoływały na mojej twarzy porozumiewawczy uśmiech. Szukałam potwierdzenia, że dawna sztuka to nie tylko pompatycznie rozbuchane sztywniactwo. Nietypowe dzieła dały się objąć błyskawicznie – koncept był wyraźny, jakby nieco zbyt współczesny i nie wymagał wnikliwej znajomości mitologii aby docenić ich urok. W drugiej kolejności przyciągały moją uwagę rozwiązania malarskie, pewien estetyczny urok, spektakularność lub innowacyjność form. Wyparcie się Św. Pawła było esencją zabawy ze światłem – trzy plany, trzy inne źródła światła. Przekonywujące i plastyczne niuanse wzbudziły mój podziw dla techniki artysty. Ciepłem, miękkością i bajkowością kreski urzekli mnie Holendrzy. Dużo w tych obrazach było serca. Cieszyłam się bardzo gdy na obrazach z innych części europy dostrzegłam ukłony w stronę mistrzów epoki. Były więc ciemne obrazy czerpiące z Caravaggia i miękkie dynamiczne kompozycje stylizowane na Rubensa. Symbolika była jednak często zbyt ciężka i szybko porzucałam głębszą analizę treści.

To trochę jak z filmem – jestem szkolona w odczytywaniu sensów, analizie powiązań obrazów. Smakuje sobie z lubością ciężkie metafory których rozszyfrowanie wymaga specyficznego nastawienia do oglądanego filmu. Czerpię przyjemność z czegoś co dla innych jest monotonnym zagmatwaniem – wystarczy potraktować dzieło jak zagadkę. Tą postawę mogę przenieść na malarstwo. Dotkliwie odczuwam jednak jak małe doświadczenie mam w wyłapywaniu zawartych w nich konstruktów sensów. Oczywistości nie są zadowalające na dłuższą metę. Ogromny obraz "Stworzenie świata" jest świetny pod względem przedstawienia genezis ale nie kryje żadnej tajemnicy. To samo wrażenie miałam oglądając „Szeroką i wąską drogę życia” czy „Niedopasowaną parę”- małe połechtanie ego gdy wszystko jawi się jako znana alegoria. Uświadomiłam sobie, że sprawa sięga daleko głębiej i ciekawiej gdy przypadkiem podsłuchałam muzealnego przewodnika. Opowiadał o martwej naturze na którą parę minut temu zdążyłam z dużą dozą obojętności rzucić okiem. Przewodnik omawiał znaczenie występujących na obrazie kwiatów, symbolikę napełnionych do połowy naczyń. To prosty komunikat. Jak mogłam nie zauważyć? Zapomniałam o patrzeniu wielowarstwowym. Nie doceniłam subtelności przekazu. To jest jednak trudne. Wymaga zupełnie innego nastawienia, chęci i czasu. Trzeba by zacząć patrzeć tak jak nowożytni kupcy - delektować się jak najdłużej jednym dziełem.

Zaskoczyła mnie jeszcze jedna rzecz. Przedstawienia cierpiącego Jezusa zmieniły się w szokujący sposób od średniowiecza. Chrystus nabrał ciała (czasem był wręcz pulchny!) a jego przedstawianie stało się bliższe. Perspektywa obrazów pomyślana była tak aby odbiorca znalazł się blisko wydarzeń, miał poczucie bycia jednym z uczestników. Podniosłość chwili została uzyskana zupełnie nowymi środkami, dynamicznie i zupełnie swobodnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz