poniedziałek, 1 sierpnia 2011
poniedziałek, 13 czerwca 2011
sobota, 4 czerwca 2011
sześdziesiąty piąty
Pamiętacie
jeszcze sprawę Łódzkiego pogotowia? Pawulonik? Temat tak ponury i
etycznie nieprawdopodobny, że szybko został przekształcony w serię
mrocznych żarcików rodem z Monty Pythona. Ba, ktoś pamięta jak dokładnie
wyglądała ta sprawa?
BBC
zadbało o to aby pewne fakty nie zostały zapomniane. Na YT można
znaleźć pełnometrażowy dokument docierający do samego źródła mrocznego
interesu. Dokumenty
BBC mają swoją charakterystyczną narrację - tak jak w klasycznych filmach przyrodniczych, w "Łódzkim nekrobiznesie", twórcy, oprócz głównego wątku narracji (wymownych relacji z rozpraw sądowych), uraczyli nas wieloma scenami ukazującymi polskie pejzaże społeczne. Sama historia jest wyjęta z hollywoodzkiego filmu - mamy potężnego boss, koneksje, zastraszanie, zabójcę i ogromne pieniądze, i żadnych pozytywnych bohaterów. Wszystko od prawdy do śmierci jest przeliczalne na twardą pogrzebową walutę. Pierwsza część filmu znajdziecie tutaj.
BBC mają swoją charakterystyczną narrację - tak jak w klasycznych filmach przyrodniczych, w "Łódzkim nekrobiznesie", twórcy, oprócz głównego wątku narracji (wymownych relacji z rozpraw sądowych), uraczyli nas wieloma scenami ukazującymi polskie pejzaże społeczne. Sama historia jest wyjęta z hollywoodzkiego filmu - mamy potężnego boss, koneksje, zastraszanie, zabójcę i ogromne pieniądze, i żadnych pozytywnych bohaterów. Wszystko od prawdy do śmierci jest przeliczalne na twardą pogrzebową walutę. Pierwsza część filmu znajdziecie tutaj.
Lubię gdy dokument mnie zaskakuje. Niewątpliwie dlatego tak bardzo przypadł mi do gustu film "Jak założyć własne państwo?". Sprawa jest dość podejrzana, jakie mamy najmniejsze państwa na świecie? Monako, Watykan, San Marino?
Nie.
Są państwa jeszcze mniejsze, tyle, że nie znane, bo nie uznawane przez
ONZ. Seborgia na terenie Włoch (istnieje od IX wieku), Sealandia na
platformie z czasów II WŚ, księstwo Hutt Riwer (całkiem spore, ok 60
km2) drugie co do wielkości państwo na kontynencie Australijskim,
absurdalna maleńka Molossia. Wszystkie te kraje mają to czego
byśmy wymagali od suwerennego państwa - walutę, hymn, prawo, władzę, w
wielu przypadkach także własną historię. Ich istnienie jest jednak
kwestionowane na arenie międzynarodowej. Co decyduje o tym, że niektóre z
nich są akceptowane a inne nie? Czym jest państwo? Może warto kupić
kawał ziemi i w końcu poczuć się na swoim?
Film obejrzałam dzięki uprzejmości KJ
Szuflada:
film
piątek, 15 kwietnia 2011
środa, 23 marca 2011
sześdziesiąty trzeci
Tajemnicze słowo ZARDOZ.
Jak wrzucimy je w paszczę wujka Google otrzymamy bardzo sprzeczne dane - recenzję tego filmu znajdziemy na opisującym najgorsze filmy portalu B-Movie, a zarazem na dużych serwisach takich jak Filmweb i IMDb zbiera on pozytywne noty od tysięcy użytkowników. To te same zjawisko jak w przypadku produkcji Eda Wooda - są tak złe, że można się w nich zakochać. Bez odpowiedniego dystansu wzbudzają niesmak i irytację. Łatwo więc o sprzeczne opinie. Spójrzcie tylko na załączoną grafikę.
Oczywiście na pierwszy odstrzał idzie Sean Connery biegający po planie w niezwykłych czerwonych gatkach oraz wielka kamienna latająca głowa (moim zdaniem bezbłędnie przygotowana). Film jest dość stary (1979), jego akcja dzieje się w dalekiej przyszłości co pozwala na przeróżne eksperymenty scenograficzne. Wszystko to schodzi jednak na drugi plan gdy zaczynamy wnikać w fabułę. Cóż tam się nie dzieje!
Za mocno rwaną i chaotyczną narracją kryje się wspaniała opowieść o przemijaniu. Nieśmiertelna garstka ludzi żyjąc niczym greccy bogowie ma za zadanie strzec kulturalnego i naukowego dorobku ludzkości. Do ich świata z brutalnego zewnętrza trafia Zed. Początkowo traktowany jak istota niższego rzędu, odkrywa gnuśność z pozoru idealnego świata mieszkańców Vortexu.
Warto do Zardoza podejść z otwartym umysłem, przymknąć oko na pewne niedociągnięcia i cieszyć się niezwykłym przenikaniem się tandetności i genialności tego obrazu. Tytuł zdecydowanie dla psychodelicznych hardcorowców - logiki w tym tyle ile sami umiecie włożyć. W razie problemów z interpretacją pomoże wam Wikipedia. Polecam jednak pobawić się tym filmem samodzielnie.
I trzeba szukać na wszelkich portalach recenzenckich tego co wywołuje największe nieporozumienia. Niech nie będzie jednoznacznie. Bo to jest to co bawi najbardziej.
Rety, dobrze może, że piszę te swoje wypociny tutaj a nie zostałam filmwebowym trollem :)
Szuflada:
film
niedziela, 20 marca 2011
sześćdziesiąty drugi
Pod wpływem impulsu i pozytywnej fali w płucach wyruszyliśmy do kina na nową polską produkcję. Przyciągnęła nas siła marki jaką jest sam w sobie Jeż Jerzy. Wiele razy śledziłam komiksowe przygody tego przekornego bohatera przesiadując w kątach stołecznego Empiku. Humor raczej niepoprawny, cięty z dużą ilością odwołań do narodowych stereotypów. Mimo pewnej wulgarności Jeż Jerzy w swojej nieugiętej walce z podwórkowymi naziolami był postacią budzącą sympatię.
Niby mówi się że człowiek uczy się na błędach. Widać nie zawsze. Do zapamiętania:
- nie chodź do kina na polskie produkcje, to zazwyczaj strata pieniędzy i nerwów
- nie chodź do kina na adaptacje tekstów które znasz i lubisz, to zazwyczaj wywołuje niesmak i frustrację
Oba przykazania złamaliśmy i dostaliśmy to na co zasłużyliśmy. Filmowy Jerzy nie dość, że cierpi na niedostatki techniczne (momentami poziom animacji aż razi w oczy) to i fabularne. Wydaje się, że sam autor wie o tym, że tworzy gniota i pośrednio tego właśnie dotyczy opowiadana historia. Otóż źli naukowcy na podstawie marketingowej papy z przetworzonych gazet tworzą zwyrodniałego klona Jerzego, który ma się stać maskotką tłumów. Tak stworzony klon umie dwie rzeczy: pierdzieć i kopulować. Wiadomo, to się najlepiej sprzedaje. Znacząca jest kwestia jednego z nazioli która pojawia się pod koniec filmu: "co z tego, że dostajemy za to kasę jak nie możemy robić tego co kochamy".
Co na plus? To czego nie można oddać w komiksie - całkiem dobrze dobrana muzyka i dynamika niektórych scen akcji np. pościg po Warszawie czy przelot dmuchanych lal nad miastem. W tych kilku momentach animacja staje się bardziej dopracowana, ujęcia są co prawda wzorowane na amerykańskich rozwiązaniach (patrz motywy rozbijania samochodów a la Blues Brothers) ale mimo wszystko dają wizualnie radę i są nielicznymi pozytywnymi akcentami filmu.
No to teraz trzymając się pierwszego z przykazań może warto się wybrać na Salę samobójców heheh?
Szuflada:
film
wtorek, 15 marca 2011
sześćdziesiąty pierwszy
Kwestia nietypowego łączenia smaków i jeśli umie się subtelnie grać na proporcjach można otrzymać coś naprawdę wyśmienitego. To co powiecie na psychodeliczny romans o seryjnych zabójcach?
Natural Born Killers to doskonała opowieść o parze morderców przemierzającej autostrady Ameryki. Zabijają z czystej przyjemności, paląc za sobą wszystkie mosty, sami dla siebie są esencją niezwyklej wolności. Historia jest banalnie prosta, absurdalna, przejaskrawiona. Wszystko czego doświadczamy z bohaterami ma charakter totalnego przekroczenia granic. Mickey i Mallory nie mają nic do stracenia, łączy ich wspólna zbrodnia. Są psychopatyczni ale pełni szczerości, wzajemnej emocji i co najciekawsze są w przekorny sposób racjonalni. Warto wgryźć się w tekst doskonałego wywiadu z Mickey'em z drugiej części filmu. Przekonujący?
Tak - para morderców uosabia bardzo atrakcyjne zło. Sublimują nasze własne mroczne popędy, nagromadzoną społeczną złość, niechęć do przestrzegania zasad. Pociągają i odpychają zarazem.
Dużo w NBK obnażania medialnej obłudy. Czy seryjny morderca musi być zwyrodnialcem
o nieumytych włosach? Czy zadawanie cierpienia innym jest wynikiem
trudnego dzieciństwa? Jaka jest rola telewizji w tworzeniu ze śmierci
rozrywki?
Kluczem do zabawy w tym filmie jest sposób jego wyreżyserowania - poziom psychodelii jest na bardzo zadowalającym poziomie. Zastosowano mnóstwo kolażowych i groteskowych rozwiązań, w wielu momentach jest zabawnie chociaż być nie powinno. Dużym atutem filmu jest także świetnie dobrana muzyka.
Szuflada:
film
poniedziałek, 14 marca 2011
niedziela, 20 lutego 2011
pięćdziesiąty dziewiąty
Wzięliśmy udział w turnieju go towarzyszącym Mistrzostwom Polski Juniorów w Warszawie. Było bardzo sympatycznie, udało nam się nie wylądować na ostatnim miejscu :)
Zdobyliśmy dużo doświadczenia i motywacji do dalszej gry, przyjrzeliśmy się rewelacyjnym partiom młodzików (mają niesamowite podejście do gry, żebyście słyszeli komentarze i widzieli ich poziom hehhh), dostaliśmy wiele praktycznych uwag od silniejszych graczy. Wszystkie partie mamy zapisane - będziemy mogli za parę lat odtworzyć i sprawdzić jak słabo graliśmy. Mimo wszystko zabawa była przednia.
Szuflada:
gry
niedziela, 13 lutego 2011
sobota, 5 lutego 2011
pięćdziesiąty siódmy
Dwóch dobrych reżyserów i dwa filmy o podobnej tematyce.
Aronofskim zachwyciłam się po obejrzeniu Pi: matematyka, szaleństwo i tajemnica wszechświata ekstatycznie podrażniły moje ówczesne potrzeby poznawcze. Nie zdając sobie sprawy, że Requiem dla Snu jest tworem tego samego człowieka sięgnęłam po kolejny film Aronofskiego, a ten znów odpowiednio mocno wycisnął mnie emocjonalnie. Na Źródło czekałam z niecierpliwością, rzuciłam się do kina jak tylko weszło na ekrany. I nic. Amerykański gniot oblany mistycznym, patetycznym lukrem. Płaski przekaz, efekciarstwo, banał. Aronofskiego za karę skreśliłam z listy ulubionych reżyserów i w ramach osobistego buntu na Zapaśnika się nie wybrałam. Tematyka była co najmniej podejrzana, nie czułam żebym coś straciła.
A teraz co? Wchodząc do metra objawia mi się plakat Czarnego łabędzia. Czy można zrobić najpierw film o bokserze a później o balecie? Zakrawało to o pewną ironię - i to właśnie to uczucie skłoniło mnie żeby dać Łabędziowi szansę. No i lubię tego pop-klasyka Czajkowskiego. Jak mogłabym się nie oprzeć.
Ale do rzeczy. Film opowiada historie przygotowań do występu młodej, ambitnej i neurotycznej baletnicy. Jest ona zdeterminowana aby zagrać podwójną główną rolę w Jeziorze Łabędzi. Aby było to możliwe musi wyzwolić w sobie swoją drugą mroczną naturę. Widz śledzi narastający w niej wewnętrzny konflikt, obserwuje problem zdolnej dziewczyny nie umiejącej poradzić sobie ze swoją seksualnością, uwikłanej w niezdrową relację ze swoją matką. Chociaż Czarny Łabędź wykorzystuje sporo organych motywów, które znamy już z wcześniejszych produkcji reżysera, ogląda się go doskonale. Aronofski jest niezaprzeczalnym mistrzem psychozy i emocjonalnego napięcia. Rozgrywający się za sceną dramat budowany jest za pomocą filmowych półsłówek - dzięki temu widz szybko zostaje złapany na haczyk historii, kibicuje baletnicy w jej stawaniu się złą.
Drugi tytuł który chciałabym polecić czerpie z podobnych motywów. Znów mamy uzdolnioną ale wyobcowana kobietę, napiętą relację z kontrolującą życie córki matką i problem z nie mającą zdrowego ujścia seksualnością. Tak jak Czarny Łabędź to dobry dramat psychologiczny z kilkoma smaczkami, tak Pianistka to istna perwersyjna uczta. Dla tych którzy kojarzą nazwisko Haneke, nie potrzeba komentarza. Przemiana Niny z niewinnej dziewczynki w chorego zazdrością Czarnego Łabędzia to miła bajka - wszystko kończy się dobrze, zaburzenie psychiczne jest akceptowalna dla każdego odbiorcy (zwidy i nerwica natręctw, widzieliśmy to wszyscy tysiąc razy). U Haneke nie ma taryfy ulgowej, on wie, że patologiczne życie zostawia długi i ciężki ślad w osobowości. Gdy psychologiczny bąbel znajduje swe ujście - gdy pianistka spotyka młodego chłopaka, który bez pamięci się w niej zachowuje - niemoc tworzenia bliskiego, zdrowego związku wylewa z niej cały emocjonalny brud. W przeciwieństwie do Czarnego Łabędzia pianistka zna siebie i akceptuje swą mroczną stronę, dąży do zaspokojenia narastających od lat niecodziennych potrzeb zarazem pozostając pod przykrywką chłodnej i wyniosłej pani profesor. Sprzeczność realizowanych przez nią ról tworzy duszny konflikt, który w efekcie pozostawia widza zmieszanego i niedowierzającego w prezentowany przebieg wypadków.
Jeśli macie wybierać między Pianistką i Czarnym Łabędziem obejrzyjcie oba.
Szuflada:
film
wtorek, 18 stycznia 2011
pięćdziesiąty szósty
Zrecenzowanie opery nastręcza mi dużych trudności. Po raz pierwszy w życiu byłam na tego typu widowisku - brak mi punktów odniesienia. Co najciekawsze sztuka na którą dane mi było się wybrać do klasycznych nie należała.
Dziwna to forma, bardzo synkretyczna. Głos, muzyka, historia, gra aktorska i inscenizacje tworzą mieszankę bodźców, w której trudno się odnaleźć. Delektowanie się wszystkimi poziomami na raz jest wymagające, szczególnie że Trojanie dodali tych wymiarów jeszcze więcej.
Historia jest stara jak sama Grecja, ale znamy ją bardziej z popkulturowej papki niż z rdzennego mitu. W wersji klasycznej dostajemy kop podniosłego katharsis. Zapewnia nam to Berlioz opakowując narrację gęstymi romantycznymi melodiami. Tym samym naświetla opowieść z perspektywy XIX wiecznego twórcy. Oprócz osobistej uniwersalnej interpretacji dramatu, kolejny poziom wyłania się dzięki współczesnej katalońskiej grupie La Fura dels Baus. Ponieważ w świat już dawno poszła fama o ich kontrowersyjnej działalności, nie mogli sobie pozwolić na grzeczne potraktowanie Berlioza. Umieszczają więc całą historię w stylistyce Gwiezdych Wojen i odwalają kawał dobrej roboty choreograficznej. Dekoracje i zamysł przedstawienia są iście spektakularne - nie można się napatrzeć baśniowym realizacjom (królestwo Dydony, modły Trojan do bogów), są też przewrotne (scena pożarcia przez technologiczne węże, lustrzany koń trojański który de facto okazuje się wirusem komputerowym). Wykorzystano dużo technicznych sztuczek - od animacji komputerowej, po system uprzęży pozwalający śpiewakom unosić się w powietrzu. Duże wrażenie zrobiła na mnie baletowa dygresja - chudość i szybkość ciał tańczących ludzi wprawiła mnie w nie małą konsternacje.
Fabuła toczy się powoli i bazuje na emocjonalnym przekazie poszczególnych arii. Momentami wydaje się, że cała otoczka, dźwięk orkiestry i scenografia to tylko sposób na podkreślenie przejmującej siły głosu (Dydona była rewelacyjna). Nie wiem czy konwencja s-f nie zaburzyła pewnej spójności przedstawienia. Wykonanie Trojan przez Furę wydaje się nieco przytłaczające. Były momenty, które wytrącały z prowadzonej narracji, nie wszystkie wątki wydawały się jasne. Czy pod natłokiem impresji chowała się gdzieś muzyka czy po prostu nie przyzwyczajona do formy opery nie dawałam uchwycić tego całościowo?
Najbardziej wyważoną sceną wydała mi się śmierć Kasandry wraz z Trojankami. Z jednej strony całość zrobiła na mnie niesamowite wrażenie z drugiej narobiła mi niezłego zamętu w głowie. Pozostaje wybrać się na coś innego aby sprawdzić na ile jest to wrażenie odosobnione.
No i ten balet. Zdecydowanie mnie przekonał :)
niedziela, 9 stycznia 2011
pięćdziesiąty piąty
Gdy słyszę hasło "film wojenny" przed oczami pojawiają mi się albo bohaterscy amerykańscy żołnierze rozwalający przeciwnika w atmosferze idealistycznego patosu (miłość, przyjaźń, silna wola obowiązkowo spektakularne wybuchy) lub czarno-biały nieco flegmatyczny klimat Czterej Pancernych i Hansa Klossa. Do tego wora dochodzi kilka komedii osadzonych w odpowiedniej scenerii: Paragraf, Alo-alo czy Jak Rozpętałem.
Jest jednak kilka tytułów które trafiają w sam środek istoty wojny, które napinają emocjonalnie, przerażają gdy tylko uświadamiamy sobie, że czerpią garściami z autentycznych wydarzeń. Często ich tematyka oscyluje wokół wszelkiej maści zbrodni wojennych i ludzkiej tragedii. Można by się zastanawiać czy nie zaliczyć ich do jakiejś specjalnej kategorii psychologicznego paradokumentu wojennego.
Pamiętam, że ostatnim razem takie wstrząsające wrażenie zrobił na mnie film Men Behind the Sun. Opowiada o obozie zagłady w którym japońscy naukowcy z Oddziału 731 prowadzą na jeńcach drastyczne eksperymenty (głównie przy pomocy broni biologicznej i chemicznej). Wszystkie ujęcia zrealizowano przytłaczająco realistycznie - widz z jednej strony dostaje skumulowaną dawkę wyszukanego gore z drugiej cały czas uświadamia sobie, że wszystko co jest prezentowane na ekranie wydarzyło się na prawdę. Każda kolejna scena wywołuje przytłaczające niedowierzanie w ludzkie okrucieństwo a zarazem hipnotyzuje narastającym napięciem. Całe przeżycie jest masochistycznym spektaklem uświadomienia.
Podobnie rzecz ma się ze zrealizowanym przez rosyjskiego reżysera Elema Klimowa filmem Idź i patrz. Tym razem doświadczamy wojny oczami młodego wiejskiego chłopaka. Tytuł ten to arcymistrzowska żonglerka emocjami. Opowiada o destrukcji osoby pod wpływem świadectwa, uderzającej w samą podstawę codziennej egzystencji, hitlerowskiej zbrodni. Paradoksalnie ta prosta historia odkrywa psychologiczny dramat losów tych wszystkich którzy ją przeżyli. Jest przejmującą realizmem opowieścią o niepewnym, kruchym życiu dryfującym w świecie śmierci.
Szuflada:
film
środa, 5 stycznia 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)