poniedziałek, 25 stycznia 2010

drugi

Byłam wczoraj na koncercie organowym. Grał Wolfgang Seifen, profesor improwizacji. Skusił mnie jego nieco absurdalny tytuł naukowy (chyba nie mam prawa się czepiać - stykam się przecież co dzień z profesorami pedagogiki) .
Uwielbiam słuchać muzyki w kościele. Otacza mnie charakterystyczny zapach kadzideł, przytłumione światło, niosący się pogłos korków po posadzce, tłumiony kaszel, płacz dziecka (gdy byłam mała wierzyłam, że to nowo narodzony jezusek tak płacze). Odczucie sacrum. Nic nie rozprasza percepcji - organisty nie widać, dźwięk płynie z za pleców, grzmi w całej akustycznie dopracowanej przestrzeni. Jedynym czynnikiem burzącym odbiór jest umysł. Myślenie wdziera się przytłaczając muzykę swoją zaborczą natychmiastowością. Wzdryga się przed zatraceniem, broni się przed skupieniem. Zmiana kanału odbierania rzeczywistości wymaga dostrojenia się. Słuchanie staje się skomplikowaną medytacją. Konsekwentne powracanie do osi. Wiem te, że wszyscy siedzący obok podłączają swoje umysły pod ten sam rdzeń. Może słuchają intensywnie, może się modlą. Mi nie idzie najlepiej, często nie daję rady ujarzmić percepcji. Ba! Im bardziej walczę tym trudniej mi słuchać ale w końcu następuje taki momentw którym dźwięk staje się intuicyjny, zlewa się z moim byciem. Przeżywam go geometrycznie. Brakuje mi wyspecjalizowanych słów, nie umiem nazwać i wydobyć niuansów gry, jestem laikiem. To dobrze móc nie zamykać muzyki w kolejnej dawce zracjonalizowanej pojęciowości.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz